środa, 30 lipca 2014

LUSH - czyściki do twarzy. Angels on bare skin & Let the good times roll.

No dobra. Jestem. Miałam chwilę zawahania, czy warto dalej angażować się w ten blog, czy to ma sens... dlatego nie pisałam. Doszłam jednak do wniosku, że lepiej było mi z Wami :)

Parę miesięcy temu byłam w Anglii i zakupiłam 2 czyściki do twarzy firmy Lush. Firma myślę że wielu osobom znana, mimo że w Polsce niezbyt dostępna. 

Zdecydowałam się na zakup 2 czyścików. Moja skóra mieszana, ale często mocno przesuszona mimo intensywnej dbałości o jej stan. 

Dlatego kupiłam obie wersje: 
Angels on bare skin do cery mieszanej/tłustej  
Let the good times roll do cery suchej.


Opakowanie typowe dla kosmetyków tej firmy, czarne, odkręcane. Mieści 100 g czyli tyle ile maksymalnie można przewieść w bagażu podręcznym drogą lotniczą. Ładnie się prezentuje i jest praktyczne. 

Oba produkty są niesamowicie wydajne. Wystarczy malutka ilość połączona z wodą, by dokładnie umyć całą twarz. To dobrze, lecz problemem może być krótki termin przydatności. Należy kosmetyk zużyć w ciągu 2-3 miesięcy. Wersję do cery mieszanej pomagał mi zużyć mój facet. Tylko z taką myślą kupiłam 2 opakowania. Nie radzę kupować 2 szt naraz, jeśli macie w planach używać je same.


Skład naturalny, bardzo dużo naturalnych olejów. 

W wersji do cery mieszanej znajdziemy głównie posiekane migdały (jako peeling), gliceryna, kaolin (pochłania tłuszcz), olej lawendowy, różany, kwiatki lawendy...

W wersji do cery suchej mamy z kolei mączkę kukurydzianą (peeling), glicerynę, talk, olej kukurydziany, puder cynamonowy, ekstrakt z jaśminu...

Moim zdaniem skład na prawdę fajny, lecz uwaga - oba produkty zawierają glicerynę, która niektórym osobom zapycha pory. 


Na koniec to na co wszyscy czekają, czyli DZIAŁANIE:

 Oba produkty przede wszystkim świetnie radziły sobie z myciem twarzy, zmywaniem makijażu. 

Angels on mare skin wymagał nieco cierpliwości przy rozrabianiu produktu z wodą (na robiłam to w zagłębieniu dłoni). Niestety, mimo dobrego mycia nie nazwałabym produktu peelingującym. Posiekane kawałki migdałów są duże, miękkie... Peeling? Nie ma mowy... co najwyżej masaż twarzy. Zawsze podczas mycia miałam jedynie wrażenie farfocli na twarzy, dlatego używanie go nie było dla mnie przyjemnością. Zapach świeży, specyficzny... nie przypadł mi do gustu, jest po prostu znośny. 
Po tym produkcie skóra jest po prostu dobrze oczyszczona, matowa i ma ładny koloryt, bo nieco łagodzi podrażnienia. 

Let the good times roll z kolei jest rewelacyjny jeśli chodzi o peeling właśnie. Mączka kukurydziana w tej roli sprawdziła się rewelacyjnie. Bardzo dużo, bardzo drobnego i ostrego proszku, który dobrze ściera. Zatopiony jest w śliskiej mazi, co daje dobry poślizg i dzięki temu mączka nie podrażnia skóry. 
Skóra po użyciu jest wyraźnie gładsza, bez suchych skórek, dobrze oczyszczona... lecz pozostaje na niej cieniutka warstewka zapobiegająca wysuszaniu skóry. Nie widać jej, w niczym ona nie przeszkadza. 
Jak dla mnie - działanie rewelacja! Ale żeby nie było tak pięknie - zapach... mdły! Mi nie przypadł go gustu, ale jest znośny. Na wierzchu widać popcorn - proponuje od razu go wyciągnąć, żeby nie przeszkadzał :)

Gdy wracałam do Polski z tymi kosmetykami, na granicy zostałam ostro przetrzepana. Pan sprawdzał mi każdy kosmetyk po kolei, a trochę ich wtedy przewoziłam. Jego mina, gdy otworzył opakowanie i w środku zobaczył popcorn - bezcenna :D

Czy kupię ponownie? Na ten moment nie wiem, możliwe że skuszę się kiedyś na inny czyścik lub ponownie na Let the good times roll. Trzeba przyznać, że oba produkty dobrze wpływały na moją skórę.