sobota, 27 grudnia 2014

Balneokosmetyki, Biosiarczkowa maska oczyszczająco-wygładzająca.

Święta święta i po świętach... a krótko przed świętami zepsuł mi się zasilacz do laptopa, więc nie miałam za bardzo możliwości nic napisać. Tak to jest gdy ma się w domu królika. Zasilacz polutowany i tak wytrzymał parę lat.

Na początku grudnia jak wiecie był Dzień Darmowej Dostawy. Jako, że na zimę chciałam kupić tłusty krem brzozowo-nagietkowy Sylveco postanowiłam skorzystać z okazji. Zakup padł na sklep naturica.pl ponieważ akurat ten kosmetyk okazał się tam najtańszy, a sklep nie ustawił minimalnej kwoty zamówienia od której dostawa ma być bezpłatna.

Jednak nie o kremie Sylveco będę dziś pisać. Już po nadaniu przesyłki przez sklep, otrzymałam maila od jego właścicielki (bardzo sympatycznej Pani Uli) z propozycją kolejnej już współpracy i informacją że do zamówienia dołączyła jeszcze jeden produkt. Jak zapewne się domyślacie byłam bardzo zaskoczona i z jeszcze większą niecierpliwością oczekiwałam przesyłki z niespodzianką :)

Dołączonym produktem okazała się Biosiarczkowa maska oczyszczająco-wygładzająca do twarzy, szyi i dekoltu firmy Balneokosmetyki.


Muszę przyznać, że sama takiej maseczki na pewno bym dla siebie nie wybrała. Fakt, mam cerę mieszaną, która głównie ze względu na zaskórniki potrzebuje oczyszczania... ale męczy mnie też straszna nadwrażliwość i skłonność do przesuszania. Bałam się, że po jej użyciu zwiększy się mój największy problem - suche skórki. 

Miałam jednak wcześniej już styczność z kremem siarczkowym i żelem borowinowym innej firmy i z efektów byłam zadowolona. Stwierdziłam, że warto spróbować i jeszcze tego samego dnia po odebraniu maseczka wylądowała na mojej twarzy.


Maseczka zapakowana jest w bardzo poręczne i zgrabne opakowanie typu 'plastikowy słoiczek', którego pojemność to 150 ml, a więc naprawdę sporo. Pod odkręcaną pokrywką znajduje się sreberko dające pewność że produkt nie został wcześniej otwarty.

To co przykuło moją uwagę... to aksamitna, gładka i bardzo przyjemna konsystencja. Już od pierwszego 'macnięcia' wiedziałam, że produkt będzie bardzo wydajny

Zapach... nieco apteczny, lekko cytrusowy.. wyczuwam w nim nutkę grapefruita. Nie ma tutaj szału ani efektu spa.. ale jest nieźle.


Mimo, że maseczka nie jest zapakowana w kartonik, to na opakowaniu znajdziemy wszystkie potrzebne informacje o sposobie użycia, działaniu, a także składzie maseczki.. który wydaje się naprawdę ok. Niektórzy mogą mieć wątpliwości co do talku lub gliceryny... ale jest to maseczka, którą zmywamy po krótkim czasie więc na pewno nikomu nie zaszkodzi. Poza tym coś w końcu musi być nośnikiem substancji czynnych ;) których w maseczce jest naprawdę sporo. Z tego też powodu może wystąpić uczucie mrowienia, które jest wynikiem przenikania do skóry ogromnej ilości substancji aktywnych. Bardzo dobrze, że producent nas o tym ostrzega.


Przejdźmy do najważniejszej części, czyli tego jak maseczka działa :)

Nie ma najmniejszego problemu z jej nałożeniem palcami czy też pędzlem. Konsystencja jest gładka, ale nic z twarzy nie spływa.

Zaraz po jej nałożeniu czuć mrowienie i delikatne pieczenie skóry. Naprawdę nie ma się czego bać, bo to jedynie znak, że maseczka działa i nasza skóra przyjmuje zbawienną ilość minerałów. Efekt taki występuje przy wszystkich kosmetykach zawierających siarczki czy borowinę. Przy maseczkach jest to doznanie intensywniejsze niż przy kremach bo zawartość minerałów w produkcie jest większa. Uczucie nie jest najprzyjemniejsze, ale spokojnie można je znieść. Pieczenie/mrowienie mija po jakiś 10 minutach i w zasadzie jest to znak, że maseczkę można już zmyć. Mija więc dokładnie tyle czasu ile zaleca producent, czyli 10-15 minut. 

Maseczka zasycha na skórze i delikatnie ją ściąga. Nie jest to taka skorupa jak przy tradycyjnych glinkach, ale ja na wszelki wypadek spryskiwałam ją woda termalną. Ciekawie wygląda maseczka w miejscach gdzie znajdują się zaskórniki otwarte - na zaschniętej maseczce widać dziurki, powstaje siateczka. Nie wiem czy to efekt wchłaniania maseczki przez otwarte pory czy raczej samego ich ściągania.. 

Zmywanie jest całkiem proste. Można to zrobić dłońmi, choć najszybciej idzie specjalną gąbeczką/ściereczką. Ogromny plus za to, że maseczka nie zabarwi nam wszystkiego dookoła. Swoją muślinową ściereczkę zabarwiłam kiedyś czerwoną glinką... co za nic w świecie nie chce puścić nawet z udziałem odplamiaczy. Ja przed ostatecznym zmyciem wykonuje zwilżonymi dłońmi przez chwilę delikatny masaż, by dodatkowo pobudzić skórę i ją wygładzić.

Po zmyciu naszym oczom ukazuje się aksamitnie gładka, miękka, ładnie oczyszczona skóra. Jest też delikatnie zaróżowiona, co po chwili mija. Stany zapalne są ukojone, a ogólny koloryt skóry wyrównany. Zaskórniki otwarte (te czarne) stają się mniejsze, jaśniejsze... te płytsze aż proszą się o wyciśnięcie, jakby same chciały wypaść ze skóry. Ja wtedy czasami delikatnie drapnę je paznokciem zawiniętym w chusteczkę ;) Z kolei zaskórniki zamknięte (podskórne grudki) początkowo mogą wydawać się nawet bardziej widoczne, jednak przy regularnym stosowaniu stanowczo się spłycają. 

Można powiedzieć, że maseczka działa trochę jak peeling enzymatyczny dodatkowo przy tym odżywiając, oczyszczając skórę, pobudzając ją do odnowy. Reguluje także wydzielanie sebum.
Mimo oczyszczania nie wysusza skóry, co dla mnie niezwykle ważne. Nie nawilża, choć można odnieść takie wrażenie bo martwe komórki skóry zostają złuszczone i cera jest gładsza.

Podsumowując...
Jestem naprawdę zaskoczona jej działaniem. Polubiłam i stosuję regularnie co 3 dni... co często nie zdarza mi się w przypadku maseczek. Jeśli jesteście zainteresowane, to można ją kupić w sklepie naturica.pl :)

POLECAM!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Amarantowe, gęste, odmładzające masło do ciała Babci Agafii

Czy Wam też robienie zdjęć o tej porze roku spędza sen z powiek? Jeśli macie dobry aparat, to pewnie nie odczuwacie tego w taki sposób. Ja natomiast wciąż pstrykam zdjęcia telefonem, a więc robienie zdjęć i późniejsze ich obrabianie jest dla mnie testem cierpliwości. To jak robienie makijażu bez dobrych pędzli - niby można, ale pochłania to znacznie więcej czasu, a efekt i tak jest kiepski.

No ale dość marudzenia, przejdę do rzeczy ;) 

Przedstawiam Wam ostatniego ulubieńca do pielęgnacji ciała:


Jak wiecie jestem ogromną fanką rosyjskich kosmetyków. Jakiś czas temu w jednym ze sklepów Internetowych zakupiłam Amarantowe gęste masło do ciała znanej już chyba wszystkim Babci Agafii. Cena to 16 zł/300 ml, a więc niższa niż większość tego typu specyfików z tradycyjnej stacjonarnej drogerii. Przy czym skład i działanie o niebo lepsze! Zobaczcie same:

Aqua, Glyceryl Stearate, Cetearyl Alcohol, Cetearyl Glucoside, Amaranthus Caudatus Oil (amaranth oil), Glycerin, Rhodiola Rosea Root Extract (extract of Rhodiola rosea), Xantan Gum, Nelambium Speciosum Flower Oil (White-naped lotus oil), Chamaenerion Angustifolium Extract (extract of inflorescences fireweed), Organic Schizandra Chinensis Seed Oil (organic lemongrass oil), Parfum, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid, Citric Acid.

Dużo naturalnych olejów i ekstaktów, brak parafiny... jest naprawdę dobrze.


Polscy dystrybutorzy zawsze naklejają na opakowanie polską etykietę z informacjami o produkcie. 

Samo opakowanie jest takie jak lubię - plastikowy, odkręcany słoiczek, z którego bez problemu wydostaniemy odpowiednią ilość produktu. Bez potrząsania, ściskania, pompowania... tracenia czasu i denerwowania się. Opakowanie nie posiada sreberka zabezpieczającego ale plastikową nakładkę (którą od razu wyrzuciłam).


Konsystencja... gęsta, aksamitna, tłustawa, baaaardzo przyjemna. Rozsmarowuje się z poślizgiem, gładko sunie po skórze nie bieląc jej przy okazji. Wszystko to sprawia, że masełko jest bardzo wydajne. Ku mojemu zaskoczeniu wchłania się bardzo szybko jak na tego typu konsystencję. 

Zapach otulający, słodkawy, ale nie mdły. Ciężko mi go do czegoś porównać, ale może tak właśnie pachnie amarant? W każdym razie zapach jest naturalny, nie wyczuwam w nim chemii. Pachnie długo i dosyć intensywnie, ale nie męczy. Ja akurat nie jestem fanką tego typu zapachów, ale na pewno mi nie przeszkadza.


Pozostawia na skórze lekko tłustawą powłokę, która mi osobiście w niczym nie przeszkadza. Skóra jest otulona, wypielęgnowana, miękka, aksamitnie gładka... aż chce się ją miziać. Za to lubię masła! Moja skóra jesienią i zimą właśnie takiej pielęgnacji potrzebuje. Po kilku użyciach pozbyłam się nieestetycznej 'gęsiej skórki' na ramionach (zwanej też rogowaceniem okołomieszkowym), krostki po depilacji na łydkach też szybciej znikają.

Naprawdę polecam! Moje masełko dobija dna, ale z pewnością niedługo kupię pozostałe wersje: pomarańczowe i muszkatołowe. 

środa, 10 grudnia 2014

Garnier opatrunek w kremie SOS do rąk.

Witajcie! O tej porze roku zapewne wiele z Was walczy z przesuszoną skórą rąk i zastanawia, który krem wybrać. Przyznam szczerze, że patrząc na półkę z kremami do rak w Rossmanie jestem zdziwiona, że wybór jest tak mały. Możliwe że mi się wydaje, ale mam wrażenie że rok temu było tego znacznie więcej. Tak czy inaczej opisywany dziś krem do rąk Garnier Opatrunek w kremie przeciwko przesuszeniu SOS jest w sklepie zawsze.


Wielokrotnie pisałam, że nie lubię Garniera. Wyjątkiem jest płyn micelarny Garnier, którego mam już 2 opakowanie (recenzja). W październiku coś pokusiło mnie, by kupić ten krem. 'Coś' czyli promocja w rossmanie i chęć wypróbowania czegoś nowego. Nie ukrywam, że spodobała mi się też ładna, mała i pękata tubka z zamknięciem na zawias. Tego, że jest pękata niestety na zdjęciu już nie widać, ale opakowanie 50 ml jest wprost idealne do torebki.


Jeśli chodzi o skład, to krem jest typowym wazelinowym tłuściochem zmieszanym z alantoiną, masłam shea, silikonami i innymi już niestety chemicznymi polepszaczami. Na plus zasługuje fakt, że krem nie zawiera parafiny, której ja nie lubię nawet w kremach do rąk.

Nie ma w nim naturalnych olejów (poza masłem shea) więc myślę że nie ma co liczyć na wzmocnienie paznokci, ale producent nam tego nie obiecuje.


Konsystencja jest faktycznie gęsta i mocno skoncentrowana. Wydawałoby się, że krem będzie się nieprzyjemnie rozprowadzał, ale na szczęście to tylko pozory. Przyjemnie się rozsmarowuje`i nałożony w małej ilości szybko wchłania. Pozostawia na skórze aksamitną, nietłustą warstwę. Dodam, że wystarczy naprawdę odrobina kremu (tyle ile widzicie na powyższym zdjęciu) na posmarowanie obu dłoni, dzięki czemu jest bardzo wydajny. Do tego dochodzi charakterystyczny, dosyć intensywny zapach. Dla mnie jest dosyć neutralny.

Muszę przyznać, że działanie pozytywnie mnie zaskoczyło. Początkowo poczułam się zawiedziona i nie lubiłam tego kremu, jednak z każdym tygodniem przekonywałam się do niego. Podoba mi się efekt, który pozostawia na skórze. Dłonie są po prostu aksamitne w dotyku, wygładzone. Jednakże trzeba się liczyć z tym, że to w głównej mierze zasługa powłoki, którą krem pozostawia. Po myciu rąk efekt drastycznie spada, ale ręce i tak są w dużo lepszym stanie niż bez jego stosowania. Tak więc - działa.

Myślę, że jest wart wypróbowania, zwłaszcza gdy lubicie tego typu wazelinowatą konsystencję. Dla mnie to krem idealny do pracy, bo zarówno opakowanie jak i szybkość wchłaniania spełniają moje oczekiwania. Trzeba jedynie nakładać go mało!

Spróbujecie? :)

piątek, 5 grudnia 2014

Denko listopad.

Witajcie :) Czas na projekt denko... czyli co zużyłam w ostatnim miesiącu?


Jak widać jest tego trochę... niestety podczas mojej ostatniej przerwy w blogowaniu sporo pustych opakowań poleciało bezpośrednio do kosza, bo wiadomo że nie będę trzymać pustych opakowań w nieskończoność.

Standardowo: POLECAM / MOŻNA SPRÓBOWAĆ /  NIE POLECAM


Mrs. Potter's, balsam do włosów z aloesem. 
Robiłam niedawno krótką, zbiorową recenzję na jego temat. Niestety balsam nie przypadł mi do gustu mimo że moje włosy bardzo lubią aloes. Okazał się za lekki i moim włosom w żaden sposób nie pomógł. Niestety w moim odczuciu nie nawilża włosów w ogóle.

BeBeauty, kremowy żel pod prycznic Vitamin Touch.
To żel Biedronkowy. Kupiła go moja mama na czas pobytu w Polsce, dostałam go 'w spadku' gdy wracała do Anglii. Jest rzeczywiście biały, kremowy, pachnie ładnie, ale też bez zachwytów... trochę jak mydło. Myje, nie uczula, jakoś specjalnie nie wysusza. Taki typowy przeciętniak.

Fitomed, ziołowy balsam do ciała Lukrecja Gładka.
Nie kupię ponownie bo ma kiepskie, niepraktyczne opakowanie, bardzo mdły i męczący zapach.. nienajlepszą dostępność. Na plus to, że w sumie dobrze nawilża i wygładza skórę. Pisałam o nim TUTAJ


Biały Jeleń, hipoalergiczny krem do rąk.
Ładnie pachnie, ekspresowo się wchłania, jest łatwo dostępny, ma wygodne opakowanie... i do tego naprawdę przyzwoicie nawilża! Przede wszystkim efekt utrzymuje się po myciu rąk. Zapraszam do pełnej recenzji TUTAJ. Bardzo możliwe, że go kupię ponownie... ale póki co mam parę innych kremów do wypróbowania :)

Bioluxe, krem do twarzy na noc avocado.
Fatalny! W ogóle nie nawilża, ani nie odżywia. Po każdej nocy skóra była w gorszej kondycji. Bieli skórę, kiepsko się rozsmarowuje i pachnie jak mydło.. do tego bardzo mocno!

Veet, krem do depilacji pod prysznic do skóry wrażliwej.
Jest do niego dołączona mała gąbeczka. Ogólnie jest skuteczny w usuwaniu włosków, nie podrażnia przy tym skóry. Włoski odrastają słabsze ale niestety szybko... Jest dosyć mało wydajny i stosunkowo drogi... poza tym ja chyba jednak wolę swój depilator Braun.

Babydream, krem nawilżający do twarzy i ciała dla dzieci.
Kiedyś kupiłam go z myślą o smarowaniu twarzy. Ma ładny skład, jest tani. Początkowo byłam zachwycona, ale później zauważyłam że skóra nie za bardzo może pod nim oddychać (pojawiały się na skórze kropelki wody, jakby się pod kremem pociła...). Możliwe że to sprawka gliceryny. Nawilża całkiem nieźle, nadaje się jako krem do rąk, stóp... oraz dzięki dużej zawartości rumianku, d-panthenolu i alantoiny jest świetny na poparzenia słoneczne! (sprawdzone). Pachnie typowo dla kosmetyków z tej serii.. jak dla mnie ani źle ani dobrze. Czasami lubię takie dziecięce zapachy.


Love 2mix Organic, krem do biustu
Uwielbiam! Pięknie pachnie, cudownie nawilża i wygładza, lekko napina (push upu nie będzie od samego kremowania, wiadomo.. ale przy regularnym używaniu efekt jest zauważalny)... Bardzo wydajny, niezbyt drogi, z dobrym składem. Ogólnie cud miód malina, pełna recenzja TUTAJ

Zrób Sobie Krem, hydrolat z kwiatu lipy.
Tonizuje i odświeża skórę. Poza tym ani nie grzeje ani nie ziębi.

Nivea, antyperspirant w kulce angel star.
Dobrze chroni przed poceniem, ładnie, świeżo pachnie... w zasadzie nie mam mu nic do zarzucenia, ale nie wiem czy do niego wrócę bo do dezodorantów rzadko się przywiązuję (poza tym wolę te w sztyfcie)

Noni care, pomadka do ust anty aging.
Bardzo ją lubiłam. Dobrze nawilża, ma naturalny skład, ładnie pachnie truskawką, barwi usta na czerwono (ma nienachalne, delikatne drobinki rozświetlające usta). Pełna recenzja TUTAJ

CHI, jedwab do włosów.
Niestety niepraktyczne opakowanie, męski zapach i cienka granica miedzy działaniem, a tłustymi strąkami powodują że więcej po niego nie sięgnę. Co więcej, ciesze się że przypadkiem otwarta buteleczka się przewróciła i wylała się połowa zawartości.. szybciej się skończył.


Z czystym sumieniem opakowania lądują dziś w pojemniku do segregacji :) Pozdrawiam!