sobota, 27 grudnia 2014

Balneokosmetyki, Biosiarczkowa maska oczyszczająco-wygładzająca.

Święta święta i po świętach... a krótko przed świętami zepsuł mi się zasilacz do laptopa, więc nie miałam za bardzo możliwości nic napisać. Tak to jest gdy ma się w domu królika. Zasilacz polutowany i tak wytrzymał parę lat.

Na początku grudnia jak wiecie był Dzień Darmowej Dostawy. Jako, że na zimę chciałam kupić tłusty krem brzozowo-nagietkowy Sylveco postanowiłam skorzystać z okazji. Zakup padł na sklep naturica.pl ponieważ akurat ten kosmetyk okazał się tam najtańszy, a sklep nie ustawił minimalnej kwoty zamówienia od której dostawa ma być bezpłatna.

Jednak nie o kremie Sylveco będę dziś pisać. Już po nadaniu przesyłki przez sklep, otrzymałam maila od jego właścicielki (bardzo sympatycznej Pani Uli) z propozycją kolejnej już współpracy i informacją że do zamówienia dołączyła jeszcze jeden produkt. Jak zapewne się domyślacie byłam bardzo zaskoczona i z jeszcze większą niecierpliwością oczekiwałam przesyłki z niespodzianką :)

Dołączonym produktem okazała się Biosiarczkowa maska oczyszczająco-wygładzająca do twarzy, szyi i dekoltu firmy Balneokosmetyki.


Muszę przyznać, że sama takiej maseczki na pewno bym dla siebie nie wybrała. Fakt, mam cerę mieszaną, która głównie ze względu na zaskórniki potrzebuje oczyszczania... ale męczy mnie też straszna nadwrażliwość i skłonność do przesuszania. Bałam się, że po jej użyciu zwiększy się mój największy problem - suche skórki. 

Miałam jednak wcześniej już styczność z kremem siarczkowym i żelem borowinowym innej firmy i z efektów byłam zadowolona. Stwierdziłam, że warto spróbować i jeszcze tego samego dnia po odebraniu maseczka wylądowała na mojej twarzy.


Maseczka zapakowana jest w bardzo poręczne i zgrabne opakowanie typu 'plastikowy słoiczek', którego pojemność to 150 ml, a więc naprawdę sporo. Pod odkręcaną pokrywką znajduje się sreberko dające pewność że produkt nie został wcześniej otwarty.

To co przykuło moją uwagę... to aksamitna, gładka i bardzo przyjemna konsystencja. Już od pierwszego 'macnięcia' wiedziałam, że produkt będzie bardzo wydajny

Zapach... nieco apteczny, lekko cytrusowy.. wyczuwam w nim nutkę grapefruita. Nie ma tutaj szału ani efektu spa.. ale jest nieźle.


Mimo, że maseczka nie jest zapakowana w kartonik, to na opakowaniu znajdziemy wszystkie potrzebne informacje o sposobie użycia, działaniu, a także składzie maseczki.. który wydaje się naprawdę ok. Niektórzy mogą mieć wątpliwości co do talku lub gliceryny... ale jest to maseczka, którą zmywamy po krótkim czasie więc na pewno nikomu nie zaszkodzi. Poza tym coś w końcu musi być nośnikiem substancji czynnych ;) których w maseczce jest naprawdę sporo. Z tego też powodu może wystąpić uczucie mrowienia, które jest wynikiem przenikania do skóry ogromnej ilości substancji aktywnych. Bardzo dobrze, że producent nas o tym ostrzega.


Przejdźmy do najważniejszej części, czyli tego jak maseczka działa :)

Nie ma najmniejszego problemu z jej nałożeniem palcami czy też pędzlem. Konsystencja jest gładka, ale nic z twarzy nie spływa.

Zaraz po jej nałożeniu czuć mrowienie i delikatne pieczenie skóry. Naprawdę nie ma się czego bać, bo to jedynie znak, że maseczka działa i nasza skóra przyjmuje zbawienną ilość minerałów. Efekt taki występuje przy wszystkich kosmetykach zawierających siarczki czy borowinę. Przy maseczkach jest to doznanie intensywniejsze niż przy kremach bo zawartość minerałów w produkcie jest większa. Uczucie nie jest najprzyjemniejsze, ale spokojnie można je znieść. Pieczenie/mrowienie mija po jakiś 10 minutach i w zasadzie jest to znak, że maseczkę można już zmyć. Mija więc dokładnie tyle czasu ile zaleca producent, czyli 10-15 minut. 

Maseczka zasycha na skórze i delikatnie ją ściąga. Nie jest to taka skorupa jak przy tradycyjnych glinkach, ale ja na wszelki wypadek spryskiwałam ją woda termalną. Ciekawie wygląda maseczka w miejscach gdzie znajdują się zaskórniki otwarte - na zaschniętej maseczce widać dziurki, powstaje siateczka. Nie wiem czy to efekt wchłaniania maseczki przez otwarte pory czy raczej samego ich ściągania.. 

Zmywanie jest całkiem proste. Można to zrobić dłońmi, choć najszybciej idzie specjalną gąbeczką/ściereczką. Ogromny plus za to, że maseczka nie zabarwi nam wszystkiego dookoła. Swoją muślinową ściereczkę zabarwiłam kiedyś czerwoną glinką... co za nic w świecie nie chce puścić nawet z udziałem odplamiaczy. Ja przed ostatecznym zmyciem wykonuje zwilżonymi dłońmi przez chwilę delikatny masaż, by dodatkowo pobudzić skórę i ją wygładzić.

Po zmyciu naszym oczom ukazuje się aksamitnie gładka, miękka, ładnie oczyszczona skóra. Jest też delikatnie zaróżowiona, co po chwili mija. Stany zapalne są ukojone, a ogólny koloryt skóry wyrównany. Zaskórniki otwarte (te czarne) stają się mniejsze, jaśniejsze... te płytsze aż proszą się o wyciśnięcie, jakby same chciały wypaść ze skóry. Ja wtedy czasami delikatnie drapnę je paznokciem zawiniętym w chusteczkę ;) Z kolei zaskórniki zamknięte (podskórne grudki) początkowo mogą wydawać się nawet bardziej widoczne, jednak przy regularnym stosowaniu stanowczo się spłycają. 

Można powiedzieć, że maseczka działa trochę jak peeling enzymatyczny dodatkowo przy tym odżywiając, oczyszczając skórę, pobudzając ją do odnowy. Reguluje także wydzielanie sebum.
Mimo oczyszczania nie wysusza skóry, co dla mnie niezwykle ważne. Nie nawilża, choć można odnieść takie wrażenie bo martwe komórki skóry zostają złuszczone i cera jest gładsza.

Podsumowując...
Jestem naprawdę zaskoczona jej działaniem. Polubiłam i stosuję regularnie co 3 dni... co często nie zdarza mi się w przypadku maseczek. Jeśli jesteście zainteresowane, to można ją kupić w sklepie naturica.pl :)

POLECAM!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Amarantowe, gęste, odmładzające masło do ciała Babci Agafii

Czy Wam też robienie zdjęć o tej porze roku spędza sen z powiek? Jeśli macie dobry aparat, to pewnie nie odczuwacie tego w taki sposób. Ja natomiast wciąż pstrykam zdjęcia telefonem, a więc robienie zdjęć i późniejsze ich obrabianie jest dla mnie testem cierpliwości. To jak robienie makijażu bez dobrych pędzli - niby można, ale pochłania to znacznie więcej czasu, a efekt i tak jest kiepski.

No ale dość marudzenia, przejdę do rzeczy ;) 

Przedstawiam Wam ostatniego ulubieńca do pielęgnacji ciała:


Jak wiecie jestem ogromną fanką rosyjskich kosmetyków. Jakiś czas temu w jednym ze sklepów Internetowych zakupiłam Amarantowe gęste masło do ciała znanej już chyba wszystkim Babci Agafii. Cena to 16 zł/300 ml, a więc niższa niż większość tego typu specyfików z tradycyjnej stacjonarnej drogerii. Przy czym skład i działanie o niebo lepsze! Zobaczcie same:

Aqua, Glyceryl Stearate, Cetearyl Alcohol, Cetearyl Glucoside, Amaranthus Caudatus Oil (amaranth oil), Glycerin, Rhodiola Rosea Root Extract (extract of Rhodiola rosea), Xantan Gum, Nelambium Speciosum Flower Oil (White-naped lotus oil), Chamaenerion Angustifolium Extract (extract of inflorescences fireweed), Organic Schizandra Chinensis Seed Oil (organic lemongrass oil), Parfum, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid, Citric Acid.

Dużo naturalnych olejów i ekstaktów, brak parafiny... jest naprawdę dobrze.


Polscy dystrybutorzy zawsze naklejają na opakowanie polską etykietę z informacjami o produkcie. 

Samo opakowanie jest takie jak lubię - plastikowy, odkręcany słoiczek, z którego bez problemu wydostaniemy odpowiednią ilość produktu. Bez potrząsania, ściskania, pompowania... tracenia czasu i denerwowania się. Opakowanie nie posiada sreberka zabezpieczającego ale plastikową nakładkę (którą od razu wyrzuciłam).


Konsystencja... gęsta, aksamitna, tłustawa, baaaardzo przyjemna. Rozsmarowuje się z poślizgiem, gładko sunie po skórze nie bieląc jej przy okazji. Wszystko to sprawia, że masełko jest bardzo wydajne. Ku mojemu zaskoczeniu wchłania się bardzo szybko jak na tego typu konsystencję. 

Zapach otulający, słodkawy, ale nie mdły. Ciężko mi go do czegoś porównać, ale może tak właśnie pachnie amarant? W każdym razie zapach jest naturalny, nie wyczuwam w nim chemii. Pachnie długo i dosyć intensywnie, ale nie męczy. Ja akurat nie jestem fanką tego typu zapachów, ale na pewno mi nie przeszkadza.


Pozostawia na skórze lekko tłustawą powłokę, która mi osobiście w niczym nie przeszkadza. Skóra jest otulona, wypielęgnowana, miękka, aksamitnie gładka... aż chce się ją miziać. Za to lubię masła! Moja skóra jesienią i zimą właśnie takiej pielęgnacji potrzebuje. Po kilku użyciach pozbyłam się nieestetycznej 'gęsiej skórki' na ramionach (zwanej też rogowaceniem okołomieszkowym), krostki po depilacji na łydkach też szybciej znikają.

Naprawdę polecam! Moje masełko dobija dna, ale z pewnością niedługo kupię pozostałe wersje: pomarańczowe i muszkatołowe. 

środa, 10 grudnia 2014

Garnier opatrunek w kremie SOS do rąk.

Witajcie! O tej porze roku zapewne wiele z Was walczy z przesuszoną skórą rąk i zastanawia, który krem wybrać. Przyznam szczerze, że patrząc na półkę z kremami do rak w Rossmanie jestem zdziwiona, że wybór jest tak mały. Możliwe że mi się wydaje, ale mam wrażenie że rok temu było tego znacznie więcej. Tak czy inaczej opisywany dziś krem do rąk Garnier Opatrunek w kremie przeciwko przesuszeniu SOS jest w sklepie zawsze.


Wielokrotnie pisałam, że nie lubię Garniera. Wyjątkiem jest płyn micelarny Garnier, którego mam już 2 opakowanie (recenzja). W październiku coś pokusiło mnie, by kupić ten krem. 'Coś' czyli promocja w rossmanie i chęć wypróbowania czegoś nowego. Nie ukrywam, że spodobała mi się też ładna, mała i pękata tubka z zamknięciem na zawias. Tego, że jest pękata niestety na zdjęciu już nie widać, ale opakowanie 50 ml jest wprost idealne do torebki.


Jeśli chodzi o skład, to krem jest typowym wazelinowym tłuściochem zmieszanym z alantoiną, masłam shea, silikonami i innymi już niestety chemicznymi polepszaczami. Na plus zasługuje fakt, że krem nie zawiera parafiny, której ja nie lubię nawet w kremach do rąk.

Nie ma w nim naturalnych olejów (poza masłem shea) więc myślę że nie ma co liczyć na wzmocnienie paznokci, ale producent nam tego nie obiecuje.


Konsystencja jest faktycznie gęsta i mocno skoncentrowana. Wydawałoby się, że krem będzie się nieprzyjemnie rozprowadzał, ale na szczęście to tylko pozory. Przyjemnie się rozsmarowuje`i nałożony w małej ilości szybko wchłania. Pozostawia na skórze aksamitną, nietłustą warstwę. Dodam, że wystarczy naprawdę odrobina kremu (tyle ile widzicie na powyższym zdjęciu) na posmarowanie obu dłoni, dzięki czemu jest bardzo wydajny. Do tego dochodzi charakterystyczny, dosyć intensywny zapach. Dla mnie jest dosyć neutralny.

Muszę przyznać, że działanie pozytywnie mnie zaskoczyło. Początkowo poczułam się zawiedziona i nie lubiłam tego kremu, jednak z każdym tygodniem przekonywałam się do niego. Podoba mi się efekt, który pozostawia na skórze. Dłonie są po prostu aksamitne w dotyku, wygładzone. Jednakże trzeba się liczyć z tym, że to w głównej mierze zasługa powłoki, którą krem pozostawia. Po myciu rąk efekt drastycznie spada, ale ręce i tak są w dużo lepszym stanie niż bez jego stosowania. Tak więc - działa.

Myślę, że jest wart wypróbowania, zwłaszcza gdy lubicie tego typu wazelinowatą konsystencję. Dla mnie to krem idealny do pracy, bo zarówno opakowanie jak i szybkość wchłaniania spełniają moje oczekiwania. Trzeba jedynie nakładać go mało!

Spróbujecie? :)

piątek, 5 grudnia 2014

Denko listopad.

Witajcie :) Czas na projekt denko... czyli co zużyłam w ostatnim miesiącu?


Jak widać jest tego trochę... niestety podczas mojej ostatniej przerwy w blogowaniu sporo pustych opakowań poleciało bezpośrednio do kosza, bo wiadomo że nie będę trzymać pustych opakowań w nieskończoność.

Standardowo: POLECAM / MOŻNA SPRÓBOWAĆ /  NIE POLECAM


Mrs. Potter's, balsam do włosów z aloesem. 
Robiłam niedawno krótką, zbiorową recenzję na jego temat. Niestety balsam nie przypadł mi do gustu mimo że moje włosy bardzo lubią aloes. Okazał się za lekki i moim włosom w żaden sposób nie pomógł. Niestety w moim odczuciu nie nawilża włosów w ogóle.

BeBeauty, kremowy żel pod prycznic Vitamin Touch.
To żel Biedronkowy. Kupiła go moja mama na czas pobytu w Polsce, dostałam go 'w spadku' gdy wracała do Anglii. Jest rzeczywiście biały, kremowy, pachnie ładnie, ale też bez zachwytów... trochę jak mydło. Myje, nie uczula, jakoś specjalnie nie wysusza. Taki typowy przeciętniak.

Fitomed, ziołowy balsam do ciała Lukrecja Gładka.
Nie kupię ponownie bo ma kiepskie, niepraktyczne opakowanie, bardzo mdły i męczący zapach.. nienajlepszą dostępność. Na plus to, że w sumie dobrze nawilża i wygładza skórę. Pisałam o nim TUTAJ


Biały Jeleń, hipoalergiczny krem do rąk.
Ładnie pachnie, ekspresowo się wchłania, jest łatwo dostępny, ma wygodne opakowanie... i do tego naprawdę przyzwoicie nawilża! Przede wszystkim efekt utrzymuje się po myciu rąk. Zapraszam do pełnej recenzji TUTAJ. Bardzo możliwe, że go kupię ponownie... ale póki co mam parę innych kremów do wypróbowania :)

Bioluxe, krem do twarzy na noc avocado.
Fatalny! W ogóle nie nawilża, ani nie odżywia. Po każdej nocy skóra była w gorszej kondycji. Bieli skórę, kiepsko się rozsmarowuje i pachnie jak mydło.. do tego bardzo mocno!

Veet, krem do depilacji pod prysznic do skóry wrażliwej.
Jest do niego dołączona mała gąbeczka. Ogólnie jest skuteczny w usuwaniu włosków, nie podrażnia przy tym skóry. Włoski odrastają słabsze ale niestety szybko... Jest dosyć mało wydajny i stosunkowo drogi... poza tym ja chyba jednak wolę swój depilator Braun.

Babydream, krem nawilżający do twarzy i ciała dla dzieci.
Kiedyś kupiłam go z myślą o smarowaniu twarzy. Ma ładny skład, jest tani. Początkowo byłam zachwycona, ale później zauważyłam że skóra nie za bardzo może pod nim oddychać (pojawiały się na skórze kropelki wody, jakby się pod kremem pociła...). Możliwe że to sprawka gliceryny. Nawilża całkiem nieźle, nadaje się jako krem do rąk, stóp... oraz dzięki dużej zawartości rumianku, d-panthenolu i alantoiny jest świetny na poparzenia słoneczne! (sprawdzone). Pachnie typowo dla kosmetyków z tej serii.. jak dla mnie ani źle ani dobrze. Czasami lubię takie dziecięce zapachy.


Love 2mix Organic, krem do biustu
Uwielbiam! Pięknie pachnie, cudownie nawilża i wygładza, lekko napina (push upu nie będzie od samego kremowania, wiadomo.. ale przy regularnym używaniu efekt jest zauważalny)... Bardzo wydajny, niezbyt drogi, z dobrym składem. Ogólnie cud miód malina, pełna recenzja TUTAJ

Zrób Sobie Krem, hydrolat z kwiatu lipy.
Tonizuje i odświeża skórę. Poza tym ani nie grzeje ani nie ziębi.

Nivea, antyperspirant w kulce angel star.
Dobrze chroni przed poceniem, ładnie, świeżo pachnie... w zasadzie nie mam mu nic do zarzucenia, ale nie wiem czy do niego wrócę bo do dezodorantów rzadko się przywiązuję (poza tym wolę te w sztyfcie)

Noni care, pomadka do ust anty aging.
Bardzo ją lubiłam. Dobrze nawilża, ma naturalny skład, ładnie pachnie truskawką, barwi usta na czerwono (ma nienachalne, delikatne drobinki rozświetlające usta). Pełna recenzja TUTAJ

CHI, jedwab do włosów.
Niestety niepraktyczne opakowanie, męski zapach i cienka granica miedzy działaniem, a tłustymi strąkami powodują że więcej po niego nie sięgnę. Co więcej, ciesze się że przypadkiem otwarta buteleczka się przewróciła i wylała się połowa zawartości.. szybciej się skończył.


Z czystym sumieniem opakowania lądują dziś w pojemniku do segregacji :) Pozdrawiam!

czwartek, 27 listopada 2014

Oriflame, The One Wonder Lash mascara

Hej! Od prawie 2 miesięcy używam tuszu do rzęs Oriflame, The One Wonder Lash Mascara. Jest to nowe wydanie tuszu, który wcześniej po prostu nazywał się Wonder Lash. Szczerze mówiąc nie wiem czy zmieniło się w nim coś prócz opakowania, bo wcześniejszej wersji nie miałam. Wiem tylko, że starsza wersja miała bardzo dobre opinie i to ją właśnie chciałam kupić... ale gdy zaczęłam się przymierzać do zakupu okazało się, że dostępny w sprzedaży jest już jedynie jego następca. 


Ponieważ miałam w planach kupić także parę innych kosmetyków Oriflame (np. podkład Giordani Gold), zdecydowałam się za zakupy przez Internet. Wyszło zdecydowanie taniej niż z katalalogu poprzez konsultantkę... a nawet taniej niż gdybym sama nią była. Tusz na allergo kosztował mnie 13 zł, podczas gdy cena katalogowa to 37 zł w sprzedaży regularnej i 21 w promocji. 


Szczoteczka jest silikonowa, bardzo podobna do sławnej już maskary Lovely Pump Up (którą nawiasem mówiąc bardzo lubię!). Dociera do każdej rzęsy oraz ich nasady. Do dyspozycji mamy stronę z mikro wypustami oraz z igiełkami nieco dłuższymi. Nie kuje w oko, nie brudzi powiek, dla mnie szczoteczka w sam raz!

Opakowanie jest wygodne, zgrabne, eleganckie... nie ścierają się z niego napisy. W rzeczywistości jest bardziej fioletowe niż na zdjęciu.

Do plusów można zaliczyć:
  • Trwale podkręca moje proste jak szpadle rzęsy (to naprawdę jest wyzwanie!)
  • Wydłuża bardzo ładnie, delikatnie pogrubia
  • jest bardzo trwały. Oba zdjęcia poniżej robiłam wieczorem, po całym dniu. W zasadzie nic od rana się nie zmieniło mimo pocierania oczu (praca przy komputerze wykańcza moje oczy). Jedyne, co wpływa na jego trwałość to woda w nieco większych ilościach. Wtedy tusz nie rozmazuje się, ale może zacząć się kruszyć. W ciągu 2 miesięcy zdarzyło mi się to może 2 razy i były to ekstremalne próby. Uważam że i tak spisał się świetnie, bo nie jest tuszem wodoodpornym.
  • Wystarczy przeczesać rzęsy szczoteczką jeden raz by uzyskać bardzo ładny efekt (a rano każda chwila na wagę złota)
  • Nie podrażnia moich wrażliwych oczu
  • Rzęsy pozostaję miękkie i elastyczne (doceniam to, bo nie lubię drucianego efektu)
  • Po 2 miesiącach wciąż dobrze spełnia swoje zadanie
  • Bardzo łatwo się go zmywa

Parę wad:
  • dostępność - w sklepie go nie kupimy, niestety
  • nie nadaje się do nakładania 2 warstw bo zaczyna sklejać rzęsy
  • pogrubienie jest dosyć słabe, więc niestety nie uzyskamy nim efektu sztucznych rzęs. To raczej tusz na dzień

Poniżej zdjęcie jednej warstwy tuszu w godzinach wieczornych, czyli po około 11 godzinach (rano niestety nie mam czasu na pstrykanie zdjęć):


a to zdjęcie w zupełnie inny dzień (ale też wieczorem) z 2 warstwami tuszu:


Jak widać przy 2 warstwach tusz niestety potrafi nieźle skleić rzęsy, choć nie jest to regułą. Myślę że nie jest to dużą przeszkodą ponieważ po 1 warstwie efekt jest satysfakcjonujący - na dzień w sam raz!

Dawno nie miałam tak fajnego tuszu. Używa się go szybko, podkręca rzęsy, ma fenomelnalną trwałość i jest tani. Pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę. 

poniedziałek, 24 listopada 2014

5 kosmetyków, które się u mnie nie sprawdziły

Cześć! Dziś o kosmetykach, które z różnych względów nie przypadły mi do gustu.  Potocznie nazywamy je bublami i tak też chciałam nazwać dzisiejszy post.. ale wiadomo, że każdy lubi co innego i pewnie znajdą się zwolennicy tych produktów. Pisanie o każdym takim rozczarowaniu z osobna mija się z celem, czasami nie warto w ogóle o nich wspominać. Czasem jednak takie posty się przydają, bo pozwalają wstrzymać się z zakupem i oszczędzić sobie rozczarowań. 

No to zaczynamy:


Jedwab na końcówki włosów CHI.
To kultowy już produkt, często wychwalany pod niebiosa... ja tych zachwytów nie rozumiem. Opakowanie niewygodne, kiedyś otwarta buteleczka przewróciła się, a tłusta maź wylała mi się na półkę. Duża ilość się zmarnowała, ale przynajmniej nie musiałam się z nim długo męczyć. Zapach typowo męski, intensywny, drażnił mnie... jestem kobietą i chcę pachnieć jak kobieta, a nie jak stary facet po goleniu. Konsystencja jest za gęsta, przez co ciężko wyczuć odpowiednią ilość - w jednym momencie jest go za mało i nie widać efektu, a po dołożeniu mamy już tłuste strąki. Zdecydowanie nie do cienkich włosów. 

Bioluxe, krem na noc z organicznym ekstraktem avocado.
Dużo osób chwali sobie wersję aloesową tego kremu. Ja jednak zdecydowałam się zakupić avocado dlatego, że akurat potrzebowałam kremu na noc. Opakowanie jest nawet ok, ale pachnie jak mydło... i zdecydowanie za mocno. Bardzo bieli skórę i nieprzyjemnie się go rozsmarowało. Pozostawia tłustą powłokę, ale to w końcu krem na noc. Niestety, im dłużej go używałam tym moja skóra była w gorszym stanie. Skórze wyraźnie brakowało odżywienia i nawilżenia, pojawiły się suche skórki i... nowe zaskórniki!

Alterra, maska nawilżająca do włosów suchych i zniszczonych.
Nie spisała się tak samo jak odżywka i szampon z tej serii. Włosy po prostu nie miały po niej połysku, były suche... bez względu na to, czy trzymałam ją na włosach 15 sekund czy 15 minut. Nie wiem, czy jest to wina alkoholu, czy masła shea (już od jakiegoś czasu mam wrażenie, że moje włosy go nie lubią). Poza tym śmierdzi tak samo jak wszystkie kosmetyki Alterry z dodatkiem aloesu (np ich chusteczki aloesowe). Aloes na pewno tak nie śmierdzi! Wiem to, bo miałam sok aloesowy, ekstrakty itp...

Schwarzkopf, got2b, puder do włosów stylizujący dodający objętości.
Moje włosy są cienkie i lubią przyklepać się do głowy. Nie lubię tego i miałam szczerą nadzieję, że ten puder w szybki i łatwy sposób nada im objętości u nasady. Próbowałam nakładać go różnymi sposobami, ale zawsze efekt jest ten sam - matowe, klejące włosy, a objętość... tylko gdy zrobię sobie na głowie kołtuna. Zdecydowanie nie tego oczekiwałam... ale spróbuję znaleźć na niego nowy dom, może ktoś się z nim polubi. 

Mrs. Potter's balsam aloes i jedwab do włosów suchych i zniszczonych - odbudowa i nawilżanie.
Kupiłam go bo szukałam taniej, lekkiej, nieobciążającej, ale ładnie nawilżającej odżywki. 
Ta miała dobre opinie i niską cenę, a ja lubię aloes. Z przykrością stwierdzam, że ten balsam z włosami nie robi nic. Nie obciąża, ale i nie nawilża. Jest za to wielka butla, której nie daję rady zmęczyć... i nie będę też dłużej męczyć włosów, bo podczas jej stosowania bardzo się wysuszyły. Wiem, że dużo osób używa jej do mycia włosów. Do mnie jednak taka metoda w ogóle nie przemawia. 


Jak widzicie prawie wszystkie produkty są włosowe, bo w moim przypadku to właśnie włosom najciężej jest dogodzić. Do tego niestety wiele znanych i polecanych produktów nie daje sobie rady z ich potrzebami. Co zrobić... trzeba szukać dalej :)

środa, 19 listopada 2014

Ziołowy balsam do ciała Fitomed

Jakiś miesiąc temu na doz.pl zamówiłam ziołowy, nawilżająco-regenerujący balsam do ciała Fitomed z Lukrecją Gładką. Nie składałam zamówienia specjalnie z jego powodu, po prostu stwierdziłam że balsam do ciała się przyda i skoro jest okazja to go dorzucę do koszyka. Powoli już dobijam do denka. Jak się sprawdził?


Firma Fitomed jest znana z tego, że produkuje kosmetyki z ładnym, naturalnym składem. Balsam także powstał na bazie ziół: wyciąg z lukrecji, nostrzyka, rumianku, prawoślazu, szałwi, witamina E, d-panthenol. Myślę więc że spokojnie można go nazwać 'regenerującym'.

Dokładnie skład wygląda tak:
Aqua, Glicyrrhiza Glabra Officinalis Root Extract, Melilotus Officinalis Extrakt, Althaea Officinalis Root Extract, Salvia Althaea Officinalis Root Extract, Lecithine, Ethylhexyl Stearate, Mineral Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Isopropyl Palmitate, Vitis Vinitera Seed Oil, Glycerin, Trilaureth-4-Phosphate, Panthenol, Tocopheryl Acetate, Sodium Carbomer, Parfum, Phenoxyethanol-(and)Ethylhexylglycerin.

Niestety 'mineral oil' to nic innego jak nielubiana parafina. Pół biedy, że jest mniej więcej w połowie składu, a nie na początku. W przypadku kosmetyków do ciała, dłoni i stóp parafina nie jest szkodliwa, ale i tak za nią nie przepadam.


Producent zapewnia nas, że balsam nie zostawia białych smug oraz uczucia lepkości i z tym muszę zgodzić się w 100%. Przyjemnie się go rozsmarowuje, nie jest tępy... po prostu ma fajny poślizg ;) Dzięki temu jest też dosyć wydajny i szybko się wchłania.

Opakowanie to totalny niewypał. Jest sztywne, ciężko je ścisnąć, balsam wolno spływa. Niestety nie da się go postawić na nakrętce. Pompka byłaby tutaj bardzo wskazana. O tyle dobrze, że opakowanie jest przezroczyste i widać zużycie.

Zapach... ciężko mi go z czymś porównać. Przypuszczam, że tak właśnie pachnie lukrecja gładka, ale co do tego pewności nie mam. W każdym razie zapach ten jest słodki i mdły. W dodatku jak na złość przez jakieś 2 godziny czuć go na skórze. Mi nie przypadł do gustu, ale ostatecznie jestem w stanie go zaakceptować. Za to mój mężczyzna bardzo się skrzywił gdy mnie powąchał i już myślałam że wygoni mnie z łóżka :D

Na opakowaniu można przeczytać także, że balsam ujędrnia i wygładza skórę... i tutaj też muszę się zgodzić. Skóra pozostaje miękka i gładka... chociaż niestety ten efekt nie utrzymuje się zbyt długo. Smaruję się na noc i rano przydałaby się powtórka... a niestety ale rano balsamować się nie mam czasu ani chęci.  Już cowieczorny rytuał bywa dla mnie wyzwaniem... Tak więc - mogłoby być lepiej!

Podsumowując...
Myślę, że działanie jest całkiem OK, ale ja nie kupię go więcej bo męczący zapach i walka z nieporęczną butelką skutecznie mnie zniechęcają. Spróbować jak najbardziej można!

poniedziałek, 17 listopada 2014

Gumki do włosów Invisibobble - warto?

Witajcie. Dziś postanowiłam napisać Wam o niestandardowych gumkach do włosów Invisibooble. Mają dużo zwolenników, podobnie jak szczotka do włosów Tangle Teezer. Zdarzają się też osoby, które nie podzielają tych zachwytów.. no cóż, każdy ma inne włosy i inny gust.

Co o nich myślę ja po roku użytkowania?


Gumki można zakupić w różnych kolorach. Czarne, czerwone, różowe, niebieskie, transparentne, brązowe, żółte, białe... sprzedawane są w plastikowym pudełeczku po 3 sztuki (w pudełeczku ten sam kolor). Na allegro można je kupić także na sztuki (3,85 zł plus przesyłka). Widziałam je także stacjonarnie w drogerii Sekrety Urody.

Cena: ok. 13 zł / 3 szt.


Gumki wyglądają jak sprężynki lub jak kto woli kabel od starego telefonu. Na zdjęciu powyżej widać jedną nową, nieużywaną gumkę i pozostałe, którymi wiążę włosy już rok! Fakt, są bardzo mocno porozciągane i poskręcane od ciągłego użytkowania, ale dalej dzielnie służą i moim zdaniem ich właściwości się nie zmieniły. Zdetronizowały wszystkie inne.

Jakie właściwości? Przede wszystkim:
  • świetnie trzymają włosy!
  • kitka ma ciekawy kształt, włosy lepiej się układają (choć to akurat rzecz gustu)
  • włosy mniej się odkształcają i niszczą
  • nie ciągnie za włosy, a więc nie boli mnie skóra głowy (nawet gdy ciaśniej zwiążę)
  • nie zsuwa się z włosów i nie ma ryzyka zgubienia (nawet przy luźnym związaniu)
  • trwałość (mimo rozciągnięcia służą mi już rok i dalej jestem z nich zadowolona)
  • nadaje się do związywania naolejowanych włosów
Przyznaję, że trzasnęła mi jedna transparentna gumka. Możliwe, że był to jakiś felerny egzemplarz, ale mam wrażenie że te przezroczyste gumki ogólnie są mniej elastyczne...  więc jeśli się zdecydujecie na zakup, to proponuję inne kolory. 

Poza tym trzeba je umiejętnie ściągać tj złapać i pociągnąć za jedną 'pętelkę'. Ciężko jest ją tak po prostu ściągnąć.. grozi to wyrywaniem włosów.

Zdjęcie robione na szybko i włosy nie są pierwszej świeżości także wybaczcie. Postaram się później je wymienić.


W moim odczuciu 5 zł za taką gumkę to nie jest duży wydatek i warto ją wypróbować. Zwłaszcza gdy boli Was skóra głowy przy tradycyjnych gumkach. Mi niestety bardzo często się to zdarzało (i włosowe cebulki cierpiały!) nawet gdy wiązałam je delikatnie... nie mówiąc już o ich notorycznym gubieniu. 

Ja lubię Invisibobble, a Wy wypróbujcie! :)

Edit pare dni później:
Marta w komentarzu napisała mi, że wystarczy gumki zalać wrzątkiem, a odzyskują dawną formę. Postanowisłam spróbować najpierw na jednej i doznałam szoku. Momentalnie po zalaniu wrzącą wodą gumka wróciła do prawie że pierwotnego kształtu! MEGA! Czy ktoś nadal uważa że 3-5 zł za taką gumkę to dużo?! Są świetne i już! 

czwartek, 13 listopada 2014

Krem do rąk, który jest tani, szybko się wchłania i dobrze nawilża? Biały Jeleń!

Jesień w pełni.. nie wiem jak u Was, ale moja skóra już zaczyna się buntować. W najgorszej sytuacji zazwyczaj są dłonie, bo jest chłodno, ale poniekąd za wcześnie na rękawiczki. Zresztą ja i tak za nimi nie przepadam i najczęściej ich rolę spełniają kieszenie albo rękawy (specjalnie kupiłam kurtkę z za długimi :D).


Do rzeczy! Ponad miesiąc temu będąc w sklepie Carrefour postanowiłam zerknąć na kremy do rąk. W koszyku wylądował krem Neutrogena. Już chciałam iść dalej, ale moje oczy dostrzegły promocję na hipoalergiczny krem do rąk Biały Jeleń. Po chwili namysłu skuszona ciekawym składem (olej ze słodkich migdałów na 2 miejscu!), obietnicą "ekstremalnego nawilżania" i szybkiego wchłaniania wymieniłam Neutrogenę (dosyć skuteczną, ale tłustą!) na 100 ml Białego Jelenia.


Dłonie miałam wtedy w naprawdę kiepskim stanie, poza tym byłam ciekawa jego zapachu (lubię jak mi ręce ładnie pachną!) oraz konsystencji... więc wypróbowałam go zaraz po odejściu od kasy.  

Opakowanie zafoliowane co oczywiście jest dobre, bo nikt kremu wcześniej nie używał. Miękka tubka z minimalistyczną etykietą typową dla kosmetyków tej firmy. Zamykane na zawias czyli jedyne słuszne rozwiązanie w przypadku kremów do rąk (jak ja nie lubię nakrętek!). Nie ma problemu z wydobyciem odpowiedniej ilości kremu... resztki też nie powinny sprawiać problemu, ale do dna jeszcze nie dobiłam.

Krem ma idealną jak dla mnie konsystencję.. bialuchną, gładką, przyjemną... Genialnie się go rozprowadza (nie lubię 'topornych' kremów). Nie jest ani gęsty, ani rzadki. Po prostu w sam raz.

Zapach delikatny, nienachalny, jakby pudrowy. Pachnie przez jakiś czas, ale czuję go tylko gdy przytknę ręce do nosa.


Teraz może przejdę do tego, co dla większości jest najważniejsze, czyli DZIAŁANIE i to CZY KREM ZOSTAWIA TŁUSTĄ WARSTWĘ? 

Mam dla Was dobrą wiadomość! 

Krem dobrze nawilża dłonie i skórki wokoło paznokci, regeneruje skórę, eliminuje uczucie ściągnięcia i swędzenia... co najważniejsze - to prawdziwe działanie, a nie tylko oblepienie skóry parafiną czy silikonami (bo tu ich nie ma!), a więc efekt utrzymuje się nawet po myciu rąk. Wiadomo, że efekt po każdym myciu się zmniejsza, bo mydło działa wysuszająco.. ale nie ma takiej sytuacji jak w przypadku parafinowych kremów, że umyję ręce i znowu czuję to denerwujące ściąganie skóry.

Druga najważniejsza dla mnie sprawa to szybkość wchłaniania. Tutaj krem również pozytywnie mnie zaskoczył, bo wchłania się ekspresowo nawet gdy nałożę go naprawdę dużo. Po 20 sekundach od rozprowadzenia na dłoniach skóra jest minimalnie tępa w dotyku... ale nie ma tu żadnej tłustej warstwy. W praktyce wygląda to tak, że mieszkam na 3 piętrze. Smaruję dłonie wychodząc z mieszkania i zanim zlecę po schodach już mogę normalnie bez ślizgawki otworzyć drzwi na klatce.

Ciężko mi powiedzieć, jak krem poradzi sobie ze skórą na maxa zniszczoną i popękaną, bo aż tak źle u mnie nie było, ale na mojej spierzchniętej działa bardzo dobrze, a co równie ważne żadna tłusta warstwa nie utrudnia mi życia :) W razie potrzeby zawsze można użyć bardziej treściwego kremu na noc i nałożyć bawełniane rękawiczki. Na dzień - polecam Białego Jelenia :)

wtorek, 4 listopada 2014

Aktualna kosmetyczna CHCIEJ-lista !


Postanowiłam stworzyć listę kosmetyków, które mi się wymarzyły i które chciałabym kupić w przeciągu najbliższych miesięcy. Mam nadzieję, że pomoże mi to w trzymaniu się planu, tj nie kupowaniu tego co mi wpadnie w ręce po drodze tylko odkładanie pieniędzy na nieco droższe, ale za to wymarzone kosmetyki. Doszłam do takiego momentu w moim życiu (:D), że zdecydowanie wolę zainwestować w jakość. Nie zachwycają mnie już całe półki kupionych z przypadku tanich i niestety najczęściej tandetnych kosmetyków. 

Jesteście ciekawe co takiego ostatnio przykuło moją uwagę? :)

Organique, peeling enzymatyczny (poluję na niego od dawna, ale został wycofany z obiegu na jakiś czas i wg informacji zamieszczonej na FB producenta ma wrócić w tym miesiącu)
źródło

Organique, krem do rąk
źródło


Kerastase, Elixir Ultime Cheveux Colores (eliksir do włosów koloryzowanych. Mam naturalne, ale każdy z pozostałych wariantów nie pasuje mi składem lub zapachem)

źródło

Make Up For Ever, Aqua Brow nr 24 Ash (możliwe, że jednak zdecyduję się na jego tańszy zamiennik NYX, ale jeszcze nie wiem...)
źródło

Pat&Rub, otulające masło do ciała
źródło


Skin79, Hot Pink Collection, Super Plus BB Cream Triple Functions
lub
SKIN79, VIP Gold Super Plus Beblesh Balm
(czyli pisząc potocznie - azjatycki krem BB. Jeszcze się waham, czy wybrać wersję Pink czy Gold)
źródło

Palmer's Cocoa Butter Formuła Puryfyink Mask (maseczka oczyszczająca)
źródło
Khadi, olejek z różowym lotosem
źródło

Joik, masło shea i kakaowe w sztyfcie

źródło
Ecotools, wysuwany pędzel do pudru
źródło

Toaletka Ikea z dużą szufladą na wszystkie skarby (odkąd przeprowadziłam się parę miesięcy temu nie mam swojego kąta i kosmetyki walają się w różnych miejscach.. mój mężczyzna obiecał mi że mnie zabierze do Ikei.. no zobaczymy jak to wyjdzie :)
źródło

Na pewno z czasem coś do tej listy dopiszę.

Ceny każdego z tych produktów są dosyć wysokie, a poza tym ja mam jeszcze co nieco w domu.. więc zanim lista zostanie zrealizowana minie na pewno sporo czasu. Cóż, nie pali się... trzeba sobie dozować przyjemności :D

Póki co biorę się za denkowanie... a Wy podzielcie się wrażeniami jeśli miałyście okazję wypróbować te kosmetyki :)

piątek, 31 października 2014

Lubisz wielozadaniowe kosmetyki? Wypróbuj żel aloesowy!

Witajcie :) Dziś przedstawiam Wam wielofunkcyjny kosmetyk, który towarzyszył mi każdego dnia od wiosny aż do teraz. Chodzi o aloesowy żel GorVita, który zapewne wielu z Was jest znany.


Zacznę od tego, że bardzo lubię kosmetyki na bazie aloesu. Nie ważne, czy jest to naturalny sok z aloesu, aloes zatężony x10 ze sklepu ZSK, czy właśnie żel aloesowy.

W internecie możemy przeczytać, że:

"Aloes to roślina, która w zasadzie nie ma konkurencji pod względem wszechstronności zastosowań i skuteczności działania. Nic dziwnego, że niezwykłe właściwości aloesu chętnie wykorzystują producenci leków i kosmetyków.

Aloes (zarówno jego miąższ, jak i sok świeży lub stężały po wysuszeniu, tzw. alona, a także żel, czyli miąższ po wypłukaniu z niego soku) jest bardzo ceniony jako lek i doskonały kosmetyk. 
Aloes zawiera wyjątkowo bogatą kompozycję związków i substancji, które wzajemnie się uzupełniają i wzmacniają swoje działanie. Są w nich wszystkie witaminy rozpuszczalne w wodzie, liczne minerały -; m.in. pierwiastki śladowe - enzymy, kwasy organiczne, olejki lotne. W liściach znajduje się 18 z 22 aminokwasów występujących w ludzkim organizmie, a wśród nich jest 7 z 8 aminokwasów egzogennych, których organizm nie może wytworzyć, a które są konieczne do prawidłowej produkcji białka. I wreszcie, są w nich także związki o właściwościach biostymulujących, pobudzających układ immunologiczny.

Aloes nawilża i regeneruje skórę
Aloes głęboko i bardzo szybko wnika w tkanki - wchłania się 4 razy szybciej niż woda - a ponadto zapewnia utrzymanie prawidłowego nawodnienia skóry przez długi czas. Oczyszcza, ujędrnia i regeneruje naskórek oraz poprawia miejscowe krążenie krwi. Dostarcza antyoksydanty pomagające zwalczać wolne rodniki odpowiedzialne za starzenie się skóry. Ma naturalne filtry chroniące skórę przed szkodliwym działaniem promieniowania UV. Mając cerę suchą, warto więc stosować kremy z aloesem.

Aloes łagodzi podrażnienia skóry
Aloes pomaga utrzymać na skórze lekko kwaśny odczyn, przez co staje się ona odporniejsza na różnego rodzaju podrażnienia. Ponadto zawiera enzymy przyśpieszające regenerację naskórka oraz aloektynę działającą przeciwzapalnie. Dlatego kosmetyki z wyciągiem z aloesu są doskonałe dla skóry wrażliwej oraz trądzikowej.

Aloes przyśpiesza gojenie się ran
Aloes aktywizuje fibroblasty (komórki tkanki łącznej) odpowiedzialne za gojenie się skóry i błon śluzowych. Poza tym ma działanie antyseptyczne, a dodatkowo łagodzi ból, swędzenie i obrzęk w miejscu zranienia. Wystarczy przyłożyć do rany przekrojony liść.

Aloes wzmacnia włosy
Aloes przyśpiesza krążenie krwi w drobnych naczyniach znajdujących się w skórze i jednocześnie dostarcza bogatą gamę witamin i minerałów. W rezultacie skóra głowy i cebulki włosowe są lepiej odżywione, a włosy mocniejsze, dlatego aloes bywa składnikiem odżywek i szamponów."

Z zastosowań niekosmetycznych także: usprawnia trawienie, pomaga w zaparciach, obniża poziom cukru we krwi, ochrania żołądek, chroni dziąsła, poprawia odporność.

Nic więc dziwnego, że zdobył tak dużą popularność.. i że pokochałam go również ja.


Skład tegoż cudeńka w moim odczuciu jest bardzo ok. Faktycznie wysoko w składnie znajduje się aloes, poza tym woda uzdrowiskowa. Niestety na końcu jest konserwant zaliczany do pochodnej formaldehydu, ale w praktycznie każdym kosmetyku znajdziemy jakiś babol. To już nieuniknione. 

Jak oceniam realne działanie?
  • nie pozostawia lepkiej ani tłustej warstwy (UFF! obawiałam się tego ze względu na zawartość gliceryny)
  • wchłania się błyskawicznie! Przez co idealnie nadaje się na dzień, pod makijaż.
  • pięknie nawilża skórę
  • niedoskonałości faktycznie goją się szybciej
  • łagodzi podrażnienia np. po peelingu, depilacji
  • reguluje wydzielanie sebum 
  • likwiduje świąd po ukąszeniu komarów
  • skóra się oczyszcza, pory nieco się zwężają (ale to można zauważyć przy regularnym, dłuższym stosowaniu)
  • jest tani! (około 10 zł)
  • bez większych problemów z dostępnością (fakt, że w większości aptek ani sklepów go nie ma, ale można zamówić na doz.pl i odebrać w dowolnej aptece, a więc nie płacić za przesyłkę, bądź poprosić bezpośrednio w aptece osiedlowej o jego sprowadzenie - w większości nie ma problemów i na następny dzień można odebrać.

Czyli w zasadzie mogę podpisać się pod jego właściwościami, bo wszystkie zostały spełnione, tak zresztą jak moje oczekiwania.

Smarowałam nim twarz rano, przed nałożeniem makijażu. Na noc nakładałam treściwszy krem, który dodatkowo natłuści skórę (bo ten żel tego nie robi). Żel stosuje także mój mężczyzna, który doświadcza, cytuję "swędzenia ryja" po myciu oraz goleniu, a jednocześnie nie lubi smarować się ciężkimi kremami. Żadnego innego kosmetyku nie używał z takim uwielbianiem :)

Podsumowując - zdecydowanie polecam! 

piątek, 24 października 2014

Organic Shop, Body Dessert... czyli peeling do ciała o zapachu lodów owocowych

Jakieś 2 miesiące temu kupiłam w jednym ze sklepów internetowych peeling cukrowy do ciała rosyjskiej firmy Organic Shop. Szczerze mówiąc nie kierowałam się za bardzo żadnymi recenzjami. Docelowo chciałam kupić coś innego, a peeling wybrałam prawie że losowo, bo po prostu żadnego nie miałam w domu. Skusiłam się nadzieją na piękny zapach no i promocją.

Kiciuch załapał się na sesje :)

Skład:
Sucrose, Glycerin, Sodium Cocoyl Isethionate, Stearic Acid, Cetearyl Alcohol, Prunus Persica (Peach) Kernel Oil (olej z pestek moreli), Hippophae Rhamnoides Fruit Powder, Rubus Idaeus Fruit Powder, Fragaria Vesca (Strawberry) Fruit Extract (ekstrakt truskawki), Organic Passiflora Edulis Seed Powder (organiczne pestki marakui), Organic Butyrospermum Parkii (organiczne masło shea), Tocopherol, Parfum

Skład jest całkiem ok, naturalny, bez zbędnych substancji... dużo olejów i ekstraktów roślinnych, a gliceryna do ciała nie przeszkadza. 


Było lato, upały.. więc w sam raz na peeling o zapachu lodów owocowych :) Zapach jest całkiem w porządku, ale wg mnie szału nie robi. Podczas mycia czuć go dosyć słabo, a po użyciu na skórze jest w ogóle nie wyczuwalny.

Konsystencja dosyć zbita, trzeba go po prostu wygarnąć ze słoja :) Cukier jest gruboziarnisty, w środku znajdziemy także kawałki owoców, pewnie jest to truskawka. Wygląda smakowicie, ale czy jest praktyczne i działa?


Jeśli chodzi o działanie to nie jestem do końca zadowolona. Nigdy nie byłam przekonana do peelingów cukrowych i ten niestety utwierdził mnie w tym przekonaniu. Kryształki cukru są spore a zatem cośtam peelinguje.. natomiast cukier bardzo szybko się rozpuszcza i ja osobiście czuję niedosyt. Robiąc peeling ciała lubię dłuższą chwilę pomasować ciało, aż do momentu gdy uznam że już wystarczy. Tutaj nie miałam takiej możliwości, bo rozpuszczanie jest błyskawiczne.

Kolejna sprawa to kawałki owoców, które rozbryzgiwały się po wannie... rzecz gustu, ale dla mnie to zbędny bajer, który bardziej mnie denerwował niż zachwycał.

Mimo tego, że działanie peelingujące jest dla mnie mocno wątpliwe, skóra po jego użyciu jest gładka, miła w dotyku i delikatnie natłuszczona. Można sobie odpuścić smarowanie balsamem, co jest plusem podczas upałów.

Podsumowując - jeśli ktoś lubi takie bajery, będzie zadowolony. Natomiast jeśli ktoś woli mocniejsze ździeraki, a dodatkowo chce sprawować kontrolę nad czasem trwania peelingu - można sobie odpuścić. Tym bardziej, że cena nie jest zachęcająca. Ponad 50 zl za 450 ml... ja kupiłam go w dużej promocji, ale i tak uważam że nie warto.

czwartek, 23 października 2014

Kwiatowe mydło Agafii - mój hit do mycia włosów i twarzy

Przedstawiam Wam dziś kosmetyk, w którym jestem absurdalnie wręcz zakochana. Nie wyobrażam sobie mycia włosów bez kwiatowego mydła Agafii.


Jak już wielokrotnie na tym blogu pisałam, mam uczulenie na składnik myjący stosowany w 90% szamponów - cocamidopropyl betaine oraz jej pochodne. W żelach do mycia ciała jest jeszcze ok, po prostu muszę je dobrze spłukać.. natomiast skóra mojej głowy absolutnie nie toleruje tego składnika. Pojawia mi się na głowie łupież, strupy a nawet wypełnione treścią surowiczą cysty. Włosy wypadają, co zazwyczaj widać już podczas mycia. Wybór jest mały i jeśli już coś nie szkodziło skórze głowy to z kolei koszmarnie wysuszało mi włosy. W akcie desperacji próbowałam myć włosy mydłem Aleppo w kostce.. niestety to kompletnie nie zdało egzaminu.

Do mydła Agafii podchodziłam z dużym dystansem... wolałam nie pokładać w nim nadziei, bo bałam się że ta historia zakończy się rozczarowaniem. Wahałam się też które mydło Agafii kupić, bo prócz kwiatowego jest jeszcze czarne i białe. Po długich namysłach stwierdziłam, że biorę kwiatowe, bo musi pięknie pachnieć ;) 


Opakowanie to 500 ml, plastikowy słój z elegancką, kobiecą etykietą. Konsystencja śliska, masłowata... pieni się dopiero w kontakcie z wodą i najlepiej z włosami (samymi dłońmi ciężko jest wytworzyć pianę). Minęło kilka miesięcy od zakupu, a zostało jeszcze pół opakowania. Jest bardzo wydajne, nie wiele wystarczy by uzyskać przyjemną, delikatną ale i bujną pianę. 

A zapach? Rewelacyjny! Delikatny, kwiatowy... po prostu cudowny... mycie się nim to przyjemność. Niestety, zapach nie utrzymuje się na skórze ani włosach.

Skład:
Aqua, Cedrus Deodara Oil, Linum Usitassimum Oil, Arcticum Lappa Oil, Davurica Soybean Oil, Brassica Alba Oil, Hip pophae Rhamnoides Oil, Corylus Avellana Oil, Camelina Sativa Oil, Rosa Canina Oil, Pulmonaria Officinalis Intract, Calluna Vulgaris Intract, Hypericum Perforatum Intract, Tilia Cordata Intract, Origanum Vulgare Intract, Epilobium Intract, Chamomilla Recutita Intract, Salvia Officinalis Intract, Tusillago Farfara Intract, Centaurea Jacea Intract, Leuzea Carthamoides Intract, , Sodium Laureth Sulfate, Sorbitol, Cocamide DEA, Anemome Sylvestris Extract, Adonis Sibirica Extract, Malva Sylvestris Extract, Melilotu Officinalis Extract, Aralia Mandshurica Extract, Phellodendron Amurense Extract, Hesperis Sibirica Extract, Sorbus Aucuparia Extract, Glycyrrhiza Glabra Extract, Saponaria Alba Officinalis Extract, Saponaria Rubra Officinalis Extract, Polygala Sibirica Extract, Beeswax, Propylene Glycol Chenopodium Amrosioides Extract, Mel, Propolis, Nectar Floralis, Pollen, Methylisothiazolinone.

Skład jest MEGA bogaty, naturalny. Są tutaj prawie same oleje i ekstrakty roślinne... Dodatkowo SLES, który mi akurat nie szkodzi, oraz Cocamide DEA, który jak się okazało moja skóra również zaakceptowała. Naszczęście...


Działanie?

Mydło doskonale zmywa oleje, a przy tym jest niewiarygodnie łagodne w działaniu. Przede wszystkim nie podrażnia skóry (a myje włosy tylko nim), ma ładny kolor, jest nawilżona. Włosy też są zadowolone. Nie wypadają prawie w ogóle. Są mocniejsze i bardziej lśniące. Zdecydowanie mniej się przetłuszczają... Przed zakupem mydła włosy traciły świeżość po jednym dniu, więc w zasadzie musiałam myć je codziennie. Teraz spokojnie wytrzymują 3 dni bez mycia. Mam też wrażenie, że włosy rosną szybciej... chociaż jeszcze mi nie odwaliło na tyle, by je mierzyć linijką ;)
Odżywka po myciu oczywiście mile widziana, ale w zasadzie nie jest konieczna, bo włosy stosunkowo łatwo rozczesać.

Nie tylko włosy myje mydłem. Z powodzeniem używam go również do mycia twarzy. Nie wysusza, dobrze zmywa makijaż i inne zanieczyszczenia. 

Podsumowując - spełnia wszystkie moje oczekiwania.

Gorąco je Wam polecam! Z pewnością wypróbuję jeszcze mydło czarne i białe, ale podejrzewam że kwiatowe zostanie moim ulubieńcem.

niedziela, 5 października 2014

Francuska czerwona glinka w paście.

Witajcie. Jakiś czas temu (a w zasadzie dawno temu...) sklep Grandi.pl po raz drugi przesłał mi produkt do testowania. Wcześniej pisałam Wam o mydłach mydlarskich z tego sklepu.

Tym razem mogłam wybrać sobie maseczkę i wybrałam francuską czerwoną glinkę illite w paście firmy Les Argiles Du Soleil - do skóry wrażliwej i zmęczonej.


Czerwona glinka illite w środowisku naturalnym występuje w pobliżu glinki żółtej i ma podobne do niej właściwości. Jest bogata w mikroelementy ale zawiera mniejszą ilość soli mineralnych niż np. zielona glinka montmorillonite. Jest więc łagodna dla skóry i idealnie sprawdzi się w pielęgnacji skóry wrażliwej. Swój kolor zawdzięcza dzięki obecności tlenków żelaza. Rozświetla i zmiękcza skórę oraz poprawia krążenie krwi. Polecana jest do kąpieli wyszczuplających. Szczególnie nadaje się do tonizowania, zmiękczania i udoskonalania struktury skóry. Glinka ta dobrze sprawdzi się w pielęgnacji cery zmęczonej. Poprawia koloryt skóry i stymuluje ją do regeneracji

Właściwości:
  • oczyszcza skórę
  • usuwa martwy naskórek
  • przywraca skórze blask
  • poprawia koloryt skóry
  • poprawia krążenie krwi
  • działa na skórę tonizująco
  • zmiękcza skórę
INCI: Aqua (Water), Illite (red clay)

Glinka zawiera naturalne minerały, oczyszczone mechanicznie, bez żadnych dodatków chemicznych, sztucznych barwników i nie jest sztucznie perfumowana (jest w 100% naturalna, suszona na słońcu, niejonizowana.


Do tej pory byłam wierna maseczkom w proszku. Bez znaczenia czy to algi, glinki czy jeszcze coś innego. Można do nich dodać nie tylko wodę ale także półprodukty, oleje itp. Prawda jest jednak taka, że przygotowanie ich wymaga odrobinę więcej czasu, czasami w pośpiechu ciężko jest zrobić odpowiednią ilość czy uzyskać idealną konsystencję. Poza tym trochę jest z tym babraniny.

Uważam, że taka maseczka jest świetną, gotową do użycia alternatywą. Wystarczy odkręcić, wycisnąć, rozsmarować i gotowe. Efekt? Taki sam jak w przypadku samodzielnego przygotowania maseczek w proszku. Konsystencja jest idealna, faktycznie jak pasta. Dzięki temu nic z twarzy nie spływa, dobrze się rozsmarowuje. Można użyć specjalnego pędzelka do nakładania maseczek, a można posłużyć się jedynie dłońmi - jak kto woli. Niestety podczas zmywania nieco się maże. Dobrym rozwiązaniem jest użycie specjalnej gąbeczki do twarzy. Ja użyłam mojej szmatki muślinowej. Nie popełniajcie tego błędu. Po pierwszym użyciu nie dało się jej doprać...

UWAGA! Nie powinno się dopuszczać do zastygania maseczki na twarzy. Taka zaschnięta skorupa nie dość, że nie działa (bo składniki już się nie wchłaniają), to jeszcze podrażnia skórę... najlepiej  co jakiś czas spryskiwać twarz wodą termalną, hydrolatem lub nawet samą wodą.

Mimo, że jest to produkt gotowy do użycia, to jednak skład pozostaje w pełni naturalny. Znajdziemy w nim jedynie wodę i glinkę. Brak konserwantów, co jest zaletą i wadą jednocześnie - nieco krótszy okres ważności. Nie ma co robić zapasów, a po zakupie lepiej konsekwentnie jej używać. 

a co z działaniem? W zasadzie pozostaje mi podpisać się rękami i nogami pod opisem producenta i jej właściwościami. Po zmyciu skóra jest o wiele gładsza, odprężona, miękka i ma ładniejszy koloryt. Zaobserwowałam także szybsze gojenie się wyprysków, zmniejszenie ilości zaskórników i zwężenie porów.

Wydajność? Bardzo na plus. Tubka 100 g kosztuje 15 zł i wystarcza na około 15 razy w przypadku nakładania na samą twarz grubszą warstwą. Nie jest to więc duży wydatek, a otrzymujemy kosmetyk naturalny, skuteczny i wygodny - co docenią osoby zabiegane.

Zarówno maseczkę czerwoną jak i zieloną, białą, różową, żółtą... możecie kupić w sklepie Grandi.pl

Skusicie się? :)