czwartek, 29 stycznia 2015

O tym dlaczego nie warto kupować kosmetyków kolorowych w Biedronce.

Szał na kosmetyki i akcesoria z Biedronki wciąż trwa. Dziś np znowu pojawiły się w niej organizery na kosmetyki i biżuterię. Nawet skusiłam się na 2 organizery i drzewko na biżuterię ;) ale nie o nich chciałabym dzisiaj napisać.

Jakiś czas temu (a w zasadzie już dawno), w Biedronkach można było zakupić tint do ust firmy Bell. Sama taki kupiłam i byłam nawet zadowolona... bo był trwały. Nie podobało mi się jedynie to, że trzeba było nałożyć na usta kilka warstw, by uzyskać wyrazisty efekt.

Już wtedy doszły mnie słuchy, że tint z Biedronki ma dużo gorszą pigmentacje niż ten oryginalny, dostępny np w Drogeriach Natura. Postanowiłam to sprawdzić i kupiłam oryginał.


Tint z Biedronki ma opakowanie w kolorze pastelowego różu, a oryginalne jest białe. Różnią się także czcionką na opakowaniu i nazwą. Poza wyglądem zewnętrznym nie widzę różnic w opakowaniu - taka sama nakrętka i aplikator.

Przejdźmy zatem do zawartości...


Myślę, że zdjęcie mówi samo za siebie, chociaż mam wrażenie że w rzeczywistości różnica jest jeszcze bardziej zauważalna niż na tym zdjęciu.

Oryginalny tint w białym opakowaniu ma zdecydowanie większą pigmentację, w zupełności wystarczy jedna warstwa nałożona na usta. Dodatkowo mniej się klei, szybciej wysycha i mimo wszystko jest bardziej trwały. 

Rozcieńczona wersja Biedronkowa kosztowała 8 zł, oryginał w Drogerii Natura to wydatek 11 zł. Zdecydowanie warto zapłacić te 3 zł więcej i mieć lepszą wersję. Myślę, że takich bubli w Biedronce jest więcej.... jak myślicie? Niejedna osoba może czuć się oszukana...

środa, 28 stycznia 2015

Lush, pasta do mycia twarzy Aqua Marina - 2 w 1 !

Niejednokrotnie pisałam, że z powodu nadwrażliwości cery mam problem z dobraniem odpowiednich kosmetyków, zwłaszcza myjących. Cały czas poszukuje czegoś co dobrze oczyszcza, a jednocześnie nie wysusza i nie narusza warstwy hydrolipidowej. 

Parę tygodni temu odwiedziła mnie starsza siostra. Mieszka w Anglii i dobrze wie, że lubię kosmetyki Lush, które są w Polsce niedostępne. Sama je polubiła i zaproponowała, że przywiezie mi jedno opakowanie. Wcześniej miałam do czynienia z 2 czyścikami: Angels on bare skin oraz Let the good times roll.

Z powodu naturalnego składu i co za tym idzie krótkiego terminu ważności nie opłaca się sprowadzać ich do Polski w większych ilościach celem sprzedaży. Niestety jeszcze nie pojawił się u nas sklep stacjonarny, ale mam nadzieję że kiedyś się doczekamy. 

Oczywiście z okazji skorzystałam i poprosiłam siostrę o zakup czyścika Lush Aqua Marina, na który od dawna miałam ochotę.


Ciężko jest mi znaleźć jakiś ciekawy opis w języku polskim, więc zacytuję opis z wizaż.pl

"Aqua Marina wygląda jak gigantyczne sushi faszerowane łososiowym musem. To łagodny, uspokajający ale efektywny oczyszczacz którego używanie sprawia przyjemność. Zawiera aloes który uspokaja podrażnioną skórę, zwłaszcza po narażeniu jej na warunki atmosferyczne (słońce, wiatr), orzeźwiające i pełne minerałów algi, szczyptę soli tonizującej oraz glinkę kaolinową która głęboko oczyszcza. Natychmiastowy efekt: gładsza, bardziej miękka i jędrna skóra. Długoterminowy efekt: Aqua Marina pomoże oczyścić skórę z toksyn i chronić ją od trudów codziennego życia. Dla wszystkich typów skóry."

Zachęcający, prawda? W składzie tej pasty znajdziemy glicerynę, puder calamina (który BARDZO delikatnie peelinguje skórę), kaolin, rybi olej, żel aloesowy, sól morską, algi, olej ze słodkich pomarańczy, olejek paczuli... same dobroci!



Opakowanie standardowe dla produktów Lush - czarny plastik, pojemność 100 ml. Są na nim takie informacje jak skład, sposób użycia, termin wytworzenia, ważności... oraz obrazek z imieniem kto wykonał dla nas produkt. Jak widać na powyższym zdjęciu ten czyścik wyprodukowała Ewelina. Produkty tej firmy są niedostępne w polsce, ale zawsze trafię na opakowanie przygotowane przez polaka! Taka sytuacja :)

Niestety, moja siostra spieszyła się i w pośpiechu zapytała sprzedawczynię o termin ważności. Ta odpowiedziała, że "3 miesiące, bo produkty nie mają konserwantów". Siostra dopiero w domu zorientowała się, że została wprowadzona w błąd - termin ważności to owszem, 3 miesiące.. ale od daty produkcji, a nie chwili zakupu. Pasta została wyprodukowana w połowie listopada, a kupiona na początku stycznia... więc sama nie miałabym szansy zużyć jej przed końcem terminu ważności. Nie było już czasu na kombinowanie, więc stwierdziłyśmy że po prostu podzielimy się tą pastą. Połowa zawartości została więc w Anglii. Szkoda, ale siostra podzieliła się swoim Lush'owym zakupem czyli kremem do demakijażu Ultrabland Cleanser, więc nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło ;)


Siostra jeszcze przed przyjazdem do polski ostrzegła mnie, że ta pasta jest perfumowana i ma bardzo nieprzyjemny, różany zapach. Zdziwiłam się, bo czytałam raczej o zapachu ryby. Pomyślałam, że to nawet lepiej, bo lubię różany zapach i zbagatelizowałam sprawę. Niestety gdy osobiście ją powąchałam... byłam przerażona. Zapach faktycznie skojarzył mi się z wodą różaną, ale wymieszaną z mydłem i proszkiem do prania. Pierwsze użycia były dla mnie udręką bo nie dość że czułam ten zapach podczas mycia, to utrzymywał się ponad godzinę po nim. Pomyślałam wtedy, że wolałabym zapach ryby... Co ciekawe, po kilku użyciach zapach przestał mi przeszkadzać. Nie wiem, czy się ulotnił, czy po prostu się do niego przyzwyczaiłam. W każdym razie teraz już nie sprawia mi problemów, stał się obojętny.

Wiedziałam, że ta pasta nie wygląda zbyt pięknie. Mój facet gdy pierwszy raz ją zobaczył powiedział, że "wygląda jak spleśniały pasztet". Muszę przyznać mu rację. Zielone algi faktycznie mogą przypominać pleśń.

Przejdźmy do tego, co najważniejsze - czyli do działania. Pastę nakładałam dłońmi na wilgotną i wstępnie oczyszczoną płynem micelarnym skórę. Równomierne rozłożenie jej czasami było utrudnione, bo pasta zbija się w grudki. Najlepiej przez chwilę masować skórę opuszkami palców, z pominięciem okolic oczu. Pasta świetnie sprawdza się jako maseczka, więc pozostawiam  ją na twarzy na jakieś 10 minut. Po tym czasie zmywam ją letnią wodą i... z lustrze widzę dobrze oczyszczoną, nawilżoną skórę, o pięknym, równym kolorycie. ZERO podrażnień, przesuszeń... tylko czysta, gładka i odżywiona skóra. 

Mimo wstępnych nieprzyjemności związanych z zapachem - jestem bardzo zadowolona! Moja skóra właśnie takiej pielęgnacji potrzebuje. Jest to produkt 2 w 1, bo łączy skuteczne oczyszczanie z intensywną pielęgnacją. Warto pozostawić go na twarzy dłużej, bo wtedy efekt jest zdecydowanie lepszy - i to za jednym zmywaniem. Polubiłam ją chyba nawet bardziej niż wersję Let the good times roll.

Jeśli macie wrażliwą i kapryśną cerę, a będziecie miały okazję zakupić tą pastę - nie zastanawiajcie się, bo naprawdę warto.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Moja obecna pielęgnacja cery - cz. 1

Dziś postanowiłam pokazać Wam, jak obecnie wygląda moja pielęgnacja cery. 

Dla przypomnienia - mieszanej, bardzo wrażliwej, od czasu do czasu atopowej, a więc z dużą tendencją do odwodnienia, przesuszenia, podrażnienia, alergii... ale też do wyprysków. 

Od kosmetyków do twarzy wymagam zatem:
  • skutecznego acz delikatnego oczyszczania bez wysuszania i podrażniania (w praktyce ciężko bywa bo jeśli coś dobrze oczyszcza to niszczy warstwę lipidową, a jak coś jest delikatne i jej nie niszczy, to prawie nie myje)
  • mega nawilżania, odżywiania, ochraniania
  • niezapychania! mimo treściwych konsystencji
Nie ma lekko jak to mówią ;) ale trzeba sobie jakoś radzić, zwłaszcza zimą. Dla takiej cery jak moja zima jest wyzwaniem - zmiany temperatur i wilgotności powietrza. Na zewnątrz zimno i wilgotno, w domu ciepło i skrajnie sucho. 

Obecnie wygląda to tak:


Niestety nie ze wszystkich kosmetyków jestem zadowolona, ale po kolei... o części z nich już pisałam, więc nazwy zostały podlinkowane.

Oczyszczanie:
Nawilżanie i odżywianie:
  • Receptury Babuszki Agafii, krem pod oczy 50+ - dobierając kremy dla siebie nie kieruje się zaleceniami producenta odnośnie wieku, tylko składem. Wiadomo, że mając 25 lat nie będę raczej używać kremów z fitohormonami, ale ten naturalny, ziołowy kremik na pewno nie mógł wyrządzić mi żadnej krzywdy. Bardzo lubiłam jego wersję 35+, ale tutaj się zawiodłam. Bardzo słabo nawilża i odżywia, bo kilku godzinach od aplikacji czuję że coś jest nie tak. Do tego dużo gorszy zapach niż jego poprzednika. Recenzji już raczej nie będzie.
  • GorVita, żel aloesowy - bardzo lubię ten żel. Opakowanie jest bardzo duże, więc przy stosowaniu tylko do twarzy wystarcza na naprawdę długo. Świetnie nawilża i łagodzi skórę, przyspiesza gojenie, nie pozostawia klejącej warstwy. Latem używałam go na dzień zamiast kremu, teraz używam go pod treściwy krem.
  • Sylveco, krem brzozowo-nagietkowy - skóra jest po nim odprężona, lekko nawilżona, nieco mocniej natłuszczona, a więc chroniona przed czynnikami zewnętrznymi. Niesamowicie podoba mi się to, jak zmiękcza skórę. Do tego nie zapycha.
  • Nuxe, suchy olejek - recenzja niebawem się pojawi. Używam go głównie do pielęgnacji szyi i biustu, ale od czasu do czasu smaruję także twarz. 
Leczenie wyprysków i zapobieganie im:
  • Benzacne 5% w żelu - nakładam go punktowo na delikwenta. Pryszcz zostaje wysuszony i zmniejszony, co najczęściej widać już po pierwszej nocy. Czasem profilaktycznie smaruję nim swoją brodę bogatą w zaskórniki i też widzę poprawę. Nie podrażnia, ale wysusza więc przy stosowaniu prewencyjnym na większą powierzchnię zalecam dodatkowo nałożyć krem.
  • Ałun potasowy - szlachetny kryształ w wersji mini. Zastosowań ma bardzo dużo, dzisiaj nie o wszystkich napiszę. Należy namoczyć go wodą i przejechać po rance. Lekko piecze, dezynfekuje, zasusza - używam go głównie wtedy, gdy coś wycisnę/rozdrapię. Obkurcza naczynia krwionośne natychmiastowo i tamuje krwawienie, więc mój facet podbiera mi go na zacięcia po goleniu. Jest antybakteryjny, więc po dokładnym wypłukaniu raczej nie trzeba się martwić o higienę. Mam także dużą wersję pod pachy i stosuje zamiast chemicznego antyperspirantu. Leczy nawet grzybicę - niestety miałam okazję sprawdzić. Mega wydajny!
Jestem zadowolona z efektu stosowania tych kosmetyków, jednak mam już na oku parę innych - bo wiadomo, kobieta zmienną jest ;) co jakiś czas będę aktualizować Wam swoją pielęgnację ;) co Wy na to?

piątek, 23 stycznia 2015

Green Pharmacy, masło do ciała olej arganowy i figi

Zima to czas treściwych maseł do ciała. Ostatnio cały czas pojawiały się recenzje maseł dostępnych jedynie przez Internet. Nie chciało mi się jednak robić internetowych zakupów i zdecydowałam się wypróbować produkt polskiej firmy, który można zakupić w większości drogerii stacjonarnych. Masło do ciała Green Pharmacy wydało mi się dobrą opcją, bo skład jest w miarę dobry. Przede wszystkim nie zawiera parafiny, której ja nie lubię.


Odkręcany słoiczek jest dobrej jakości, podoba mi się. Jest też sreberko zabezpieczające przed macaniem w sklepie. 

Konsystencja niestety mnie zawiodła. W moim odczuciu to raczej gęsty krem, a nie masło. 
Zapach słodki, niedrażniący, szybko ulatnia się ze skóry. Dla mnie dosyć neutralny.

Skład:
Aqua, Shea Butter, Cyclopentasiloxane, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Ethylhexyl Stearate, C12-15 Alkyl Benzoate, Glyceryl Monostearate, Argania Spinosa (Argan) Oil, Ficus Carica (FIG) Extract, Acrylates/C 10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Tocopheryl Acetate, Tea, Parfum, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Butylparaben, Benzyl Salicylate, Linalool, Coumarin, Limonene, Ci 15985, Ci 42090.

faktycznie w składzie znajduje się masło shea, olej arganowy i ekstrakt z fig.... poza tym emulgatory, stabilizatory i parabeny... 

A co z działaniem?
  • nie bieli skóry
  • dobrze się rozsmarowuje
  • w miarę szybko wchłania, chociaż warstwa na skórze pozostaje (jak to z masłami bywa)
  • nie klei się
  • niezbyt wydajne
  • niestety bardzo słabo nawilża :( Pomyciu musiałam smarować się nim 2 razy żeby skóra nie była napięta i swędząca. Niestety na brzuchu pojawiła mi się czerwona, atopowa plamka wielkości złotówki. Ostatnio coś podobnego zdarzyło się u mnie prawie 1,5 roku temu podczas używania kremu do ciała Bingo Spa. Jest to efekt przesuszenia lub drażniącego działania jakiejś substancji zawartej w tym maśle - nie będę wnikać. Mam tylko nadzieję, że po intensywnej pielęgnacji problem zniknie.
Cóż... zawiodłam się. Chyba jednak wolę kosmetyki zamawiać przez Internet. Masło GP kosztuje średnio 13 zł / 200 ml.. a dla przykładu Amarantowe masło Agafii 15 zł / 300 ml. Nawet z przesyłką wychodzi taniej (bo ja zazwyczaj kupuję kilka szt), a działanie jest znacznie lepsze.

Szkoda, że w polskich drogeriach stacjonarnych brakuje dobrych i jednocześnie tanich kosmetyków. Oczywiście, mogłabym iść do The Body Shop lub Organique kupić masło do ciała... ale tam wydam na jedno masełko 70 zł. Pytanie - po co? Ja ostatnio praktycznie w ogóle nie kupuję kosmetyków stacjonarnie... sklepy internetowe są the best, zwłaszcza z wysyłką do paczkomatu ;)

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Sylveco, krem brzozowo-nagietkowy z betuliną.

O naszej polskiej firmie Sylveco pewnie większość z Was już słyszała/czytała. Producent kosmetyków naturalnych, dostępnych w przystępnych cenach. Jak wiadomo zimą warto zmienić nieco pielęgnacje i przerzucić się na bardziej treściwe kosmetyki. Na początku grudnia (w Dniu Darmowej Dostawy) kupiłam tłusty krem brzozowo-nagietkowy z betuliną Sylveco.  

Stosuję go od miesiąca. Zacznijmy od tego jak owy krem wygląda:


Zapakowany jest w kartonik z grafiką identyczną jak ta na słoiczku. Design muszę przyznać bardzo zachęcający! Słoiczek jest mały jak na standardową pojemność 50 ml (porównując go do kremu Fitomed'u o tej samej pojemności wydaje się maleństwem), a to dlatego, że nie nie ma tu pustego dna ani innych niewykorzystanych przestrzeni - bardzo na plus!


Oprócz standardowej nakrętki producent zaopatrzył krem w dodatkową, plastikową nasadkę. Wygląda to naprawdę fajnie, ale nie wiem czy ma jakieś szczególne zastosowanie - krem jest tak gęsty i  zbity, że nie ma opcji by uciekł z pod samej nakrętki. 



Zachwyca mnie ogrom informacji, które przekazuje nam producent na opakowaniu. Mamy tu opis działania składników, zaś sam skład przetłumaczony został w sposób zrozumiały dla przeciętnego zjadacza chleba. Od razu widać, że Sylveco nie ma przed nami niczego do ukrycia, wręcz chce edukować swoich klientów. Rewelacja!

W kremie tym w zasadzie nie ma konserwantów, więc należy go zużyć w przeciągu 3 miesięcy od otwarcia.


Tłusta i zbita konsystencja kremu od pierwszego "maźnięcia" podbiła moje serce. Moja mieszana,  ale skrajnie nadwrażliwa i chwilami atopowa skóra uwielbia takie tłuściochy. Krem jest tłusty, ale aksamitny. Nie daje uczucia lepkości, ani nie jest tępy. Rozprowadza się na skórze gładko, przyjemnie. Jest także bardzo wydajny, choć nie żałuję go sobie i używam 2 razy dziennie.

Wbrew moim obawom i informacjom, które przeczytałam - krem nadaje się również na dzień, pod pokład płynny oraz mineralny. To dlatego, że możemy po prostu nałożyć go mniej i delikatnie wklepać. W ostateczności - nadmiar odcisnąć chusteczką. 

Obawiałam się braku nawilżania, ponieważ krem nie zawiera żadnych nawilżających substancji, tylko natłuszczające i odżywcze. Mimo wszystko wyszło mi to na dobre, bo krem regeneruje skórę, odbudowuje jej naturalną warstwę lipidową. Właśnie braki lipidów były przyczyną moich problemów - nadwrażliwości oraz niezatrzymywania wody w naskórku. Wiedziałam o tym od dawna, ale nie mogłam znaleźć kosmetyku, który poradziłby sobie z ich odbudową. Krem Sylveco szybko doprowadził moją skórę do stanu równowagi odbudowując jej strukturę, nawilżając (jednak!), oraz pozostawiając aksamitną pierzynkę chroniącą przed czynnikami zewnętrznymi. Ta sama warstewka ogranicza parowanie wody ze skóry. Twarz po nim jest odprężona, aksamitnie gładka, miękka, ma równomierny koloryt - w zasadzie na ten moment nie potrzebuję podkładu. Zniknęły cętki będące objawem podrażnienia skóry.
Mam cerę mieszaną i nie odnotowałam żadnych przykrych skutków jego stosowania - brak nowych zaskórników, grudek. Co więcej zauważyłam, że skóra wydziela mniej sebum, a ewentualne wypryski goją się szybciej (w moim przypadku wykwity skórne to wina hormonów, a nie kremu).

GENIUSZ! Żałuję, że dopiero teraz sięgnęłam po kremy Sylveco. Na pewno zagości u mnie jeszcze nie raz w wersji nagietkowej, brzozowej, rokitnikowej i każdej z możliwych. Latem prawdopodobnie przerzucę się na jego lżejszą formułę w opakowaniu z pompką.

Polecam do każdej cery - nawet tłustej!

Jeśli chodzi o dostępność - sklepy zielarskie, oraz sklepy Internetowe z naturalnymi kosmetykami - ja swój krem zakupiłam w sklepie naturica.pl

PS. Mam nadzieję, że doczekam się peelingu enzymatycznego Sylveco. Wiem, że niedawno wypuścili na rynek 2 peelingi, z czego jeden co cery wrażliwej. Ja jednak chyba nie chcę już mechanicznie szorować swojej skóry, bo nigdy na dobre mi to nie wyszło. Enzymatyków jest taki deficyt, że po przeszukaniu całego internetu znalazłam tylko 3 sensowne peelingi, ale ich ceny są jak z kosmosu.

wtorek, 13 stycznia 2015

Fitomed, Płyn oczarowy z kwiatem pomarańczy

Hej! Ostatnio pisałam o nawilżającym kremie tadycyjnym Fitomed, a dziś przedstawię Wam Płyn oczarowy do twarzy z kwiatem pomarańczy również firmy Fitomed. Producent opisuje go jako odświeżająco-oczyszczający i polecany do cery tłustej i mieszanej.


Produkty Fitomed można zakupić w niektórych aptekach, sklepach zielarskich. Nie spotkałam się z nimi w żadnej drogerii więc dostępność ogólnie jest raczej kiepska. Ja opisywany płyn zakupiłam w internetowej aptece doz.pl i bezpłatnie odebrałam w pobliskiej aptece stacjonarnej. 


Z tyłu opakowania znajdują się wszystkie potrzebne informacje. Skład wydaje się bardzo naturalny i przyjemny. 

Dokładniej mamy tu:
woda, hydrolat oczarowy, gliceryna, pantenol, nieszkodliwy emulgator, alantoina, kwas cytrynowy (czyli AHA w celu regulacji pH), konserwant i zapach

Produkt otrzymujemy w plastikowej, przeźroczystej butelce o pojemności 200 ml. Butelka posiada atomizer, który nie zacina się, rozpyla na twarzy delikatną orzeźwiającą mgiełkę o bardzo świeżym, kwiatowo-cytrusowym zapachu. Bardzo lubię ten efekt! Stosuję codziennie rano i wieczorem. W szczególności rano doceniam jego walory odświeżające. Daje bardzo przyjemne uczucie na twarzy, naprawdę pomaga się obudzić!

Poza samą przyjemnością używania, zauważyłam poprawę nawilżenia skóry oraz kolorytu, ukojenie po wcześniejszym myciu i delikatne zwężenie porów. Można więc powiedzieć, że płyn oczarowy działa jak dobry tonik, z tą różnicą że nie trzeba używać wacików. Dla mnie takie rozwiązanie jest nawet lepsze. Płyn szybko się wchłania i zdecydowanie pomaga w rozprowadzeniu na twarzy tłustych/tępych kremów (na wilgotnej twarzy łatwiej je rozsmarować i nałożyć mniejszą ilość).

Naprawdę bardzo bardzo go polubiłam! Mam pół butelki i wiem że gdy się skończy to na pewno kupię go ponownie. Możliwe, że następnym razem skuszę się na pozostałe warianty zapachowe, czyli wersję lawendową lub różaną.

POLECAM POLECAM POLECAM! :)

czwartek, 8 stycznia 2015

Fitomed, krem nawilżający tradycyjny do cery tłustej i mieszanej.

Myślę, że każda z osób zaglądających tutaj zdaje sobie sprawę z tego jak ważne jest dobranie kremu do potrzeb swojej skóry.. a zarazem jak trudno jest tego dokonać. U mnie najlepiej sprawdzają się kosmetyki naturalne oraz niektóre dermokosmetyki (choć te drugie raczej zimą). Mam cerę mieszaną (na brodzie i nosie zaskórniki zamknięte, otwarte i pojedyncze 'syfki'), ale bardzo wrażliwą, podatną na odwodnienie, najczęściej z suchymi skórkami. Od kremu wymagam bardzo mocnego nawilżenia, trochę natłuszczenia i nie przeciążania skóry (czyli inaczej - zapychania). Oj ciężko taki krem naleźć... ale 'upolowałam' jakiś czas temu krem nawilżający tradycyjny do cery tłustej i mieszanej firmy Fitomed. Zadanie miał nie łatwe, jak sobie poradził?


Przede wszystkim kosmetyki Fitomed są raczej kiepsko dostępne. Ja swój krem zamówiłam na doz.pl i odebrałam w pobliskiej aptece.

Opakowanie jest mega proste, mi się bardzo nie podoba... myślę że producent jest na rynku już wystarczająco długo by zmienić opakowania na jakieś przyjemniejsze dla oka. Słoiczek jest całkiem spory jak na pojemność 50 ml, a to dlatego że dno jest puste (pod spodem spore wgłębienie). Lubię gdy kosmetyki mają ładne opakowania, a to taki trochę klamocik... ale dość czepiania się, bo wygląd nie jest najważniejszy ;)


Skład naprawdę przyzwoity. Dużo nawilżaczy, ekstraktów, olejów, panthenol, tójglicerydy... i inne których nie chce mi się wypisywać ;)

Krem musimy zużyć w ciągu 3 miesięcy od otwarcia co dodatkowo przemawia za jego naturalnością - żadnych zbędnych konserwantów tutaj nie ma. Tylko najpotrzebniejsza ilość.


Konsystencja półtłusta. Nic dziwnego, producent podaje informację, że w kremie zawartość tłuszczy to 20%. Osoby przyzwyczajone do lekkich konsystencji mogą początkowo czuć się przestraszone, ale mi konsystencja bardzo odpowiada już od samego spojrzenia i smarowania :) Naprawdę nie ma czego się obawiać, krem gładko sunie po skórze i w miarę szybko wchłania. Nie jest to jednak efekt natychmiastowy więc przed nałożeniem makijażu warto chwilę poczekać... niemniej warto, bo krem bardzo dobrze współpracuje z podkładem płynnym oraz mineralnym. W zależności od nałożonej ilości zostawia mniej lub bardziej świetlisty efekt, raczej nie wchłania się do matu, ale to zależy od stanu skóry (mat absolutny jest już nie modny! Kosmetyki matujące niszczą skórę paradoksalnie powodując szybsze przetłuszczanie! Na szczęście już coraz więcej osób zdaje sobie z tego sprawę). W każdym razie nie ma efektu oleju na twarzy - także spokojnie.

Zapach... bliżej nieokreślony. Czuję trochę rokitnika, trochę geranium... ogólnie rzecz biorąc pachnie tym, z czego jest zrobiony. Delikatnie, ani ładnie ani brzydko.


Działanie? Wymagania były spore, ale z przyjemnością stwierdzam, że krem sobie z nimi poradził :) Ładnie nawilża, lekko natłuszcza (tak jak chciałam!), a więc nadaje się do stosowania zarówno na dzień jak i na noc. Skóra po nim jest gładka, miękka, przyjemna, ukojona, nabiera zdrowszego kolorytu. Nie spowodował wysypu zaskórników ani innych paskudztw (choć zawiera glicerynę i trójglicerydy, które teoretycznie mogą być u niektórych komadogenne). Nie podrażnił także moich wrażliwych oczu.

Podsumowując - jeden z lepszych i tańszych kremów, które miałam okazję stosować! Z pewnością nie raz do niego wrócę, a ściślej pisząc - będę go kupować swojemu facetowi, bo bardzo się z nim polubił. Ma cerę podobną do mojej, choć nieco większe skłonności do wyprysków. Przynajmniej nie będzie podbierał mi innych kremów ;) Szkoda, że opakowanie tak licho się prezentuje... ale przynajmniej jest tani. Nie można mieć wszystkiego.

Miałyście go? Planujecie mieć? :)

wtorek, 6 stycznia 2015

Palmer's, skoncentrowany krem do rąk oliwka i masło shea

Witajcie! w najbliższym czasie pojawi się sporo recenzji kremów do rąk, bo sporo jest u mnie w użyciu, a do tego 2 czekają na swoją kolej w szafie ;) ostatnio sporo ich nakupowałam, bo dużo ich zużywam i wiem że długo zalegać nie będą. Standardem u mnie są kremy do rąk porozwalane po mieszkaniu. Pomaga mi to pamiętać o regularnym kremowaniu dłoni, by pozostawały w dobrej formie. Nie chcę dopuścić do sytuacji pękania, AZS... a niestety mam do tego skłonność. Więc mam krem w torebce, na zlewie w łazience znajduje się lotion z pompką, lekki krem w salonie i cięższy krem odżywczy na szafce nocnej. Dziś będę recenzować ten ostatni!


Skoncentrowany krem do rąk Palmer's jest kremem typowo odżywczym, gęstym. Dlatego zdecydowałam, że będę smarowała nim dłonie głównie na noc. Marka Palmer's słynie z tego że ich kosmetyki są raczej naturalne, w składzie praktcznie każdego kosmetyku znajduje się masło shea (które moja skóra bardzo lubi), witamina E (czyli witamina młodości) oraz w zależności od linii - masło kakaowe lub oliwa z oliwek. Jak widzicie ja mam kosmetyk z linii oliwkowej.

Sprawdźmy co faktycznie znajduje się w składzie:


Na pierwszych pozycjach faktycznie znajduje się masło shea, gliceryna, oliwa, emolienty, emulgatory.. a później inne mniej lub bardziej potrzebne składniki.

Producent obiecuje nawilżenie, odżywienie, zmiękczenie, ukojenie, gładkość, że nadaje się co skóry wrażliwej, bla bla bla... inaczej mówiąc standardowa gadka - to czego potencjalny odbiorca oczekuje. Jak to się ma do rzeczywistości?


Zacznijmy od tego, że krem ma bardzo gęstą, masłowatą konsystencję i lekko zielony odcień... jak na dużą zawartość masła shea i oliwy przystało. Już zerkając na skład i konsystencję można wpaść na to, że krem nie należy do szybko-wchłaniających. Pozostawia tłustą warstwę na skórze dosyć długo co pewnie większości osób nie odpowiada. Ja jednak zdecydowałam się na niego świadomie z nastawieniem "będzie na noc", więc nie uważam tego za wadę. Mimo swojej gęstości rozsmarowuje się gładko i przyjemnie.

Opakowanie zaliczam na plus, tubka z miękkiego plastiku zawierająca 60 g produktu sprawuje się nieźle. Łatwo się zgniata tubkę, nic nie pęka... i gdy za dużo wyciśniemy to możemy puścić tubkę a wówczas krem 'cofnie się' z powrotem do opakowania ;) Krem dobija dna i nie muszę się z nim specjalnie mocować. Zamykanie na zawias - nie ma nic gorszego niż nakrętki w kremach do rąk. Ogólnie zielono, estetycznie, praktycznie i przyjemnie.

Zapach - oliwkowy, bardzo intensywny... naprawdę długo go czuć. Pewnie jest tu sporo wzmacniaczy, ale ogólnie zaliczam na plus.


Działanie? Całkiem, całkiem... chociaż nie uważam tego kremu za swój hit (jednak wolę kremy z mocznikiem). Zapewnienia producenta zostały spełnione, bo krem odżywia i regeneruje dłonie. Nawilża także ale w nieco mniejszym zakresie (bo w zasadzie nie taka jego rola). Skóra jest po nim gładka, przyjemna w dotyku. Bardzo dobrze działa także na skórki wokół paznokci, zapewne odżywiając przy tym paznokcie

Myślę, że to krem wart wypróbowania... jeśli oczywiście jesteście w stanie znieść jego konsystencję. Co prawda zawsze można nakładać go w bardzo małych ilościach w ciągu dnia i uniknąć efektu tłustych rąk... ale wtedy krem daje raczej średnie efekty. Zdecydowanie lepiej nałożyć go więcej i pozostawić na całą noc - w rękawiczkach lub bez. Dla mnie ten krem jest urozmaiceniem i zamiennikiem kremów z dużą zawartością mocznika. 

Można go kupić w aptekach stacjonarnych i internetowych, niektórych sklepach z naturalnymi kosmetykami lub w... Drogerii Natura. Cena to ok 9 zł / 60 g.

Co myślicie o treściwych kremach do rąk na bazie maseł i olejów? :)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Sally Hansen, Nailgrowth miracle - czyli świetna odżywka do paznokci!

Macie problem z rozdwojonymi, kruchymi, pękającymi, cienkimi paznokciami? Ja już nie mam :)


Męczyłam się jednak wiele lat, przy czym głównym problemem było rozdwajanie. Gdyby nie diamentowa odżywka Eveline (swoją drogą najbardziej popularny post na moim blogu), która pozwoliła mi paznokcie zapuścić na tyle by wyszły poza opuszek palca.. to dalej byłyby cienkie jak papier. W tamtej recenzji napisałam o złym wpływie formaldehydu na paznokcie i o tym, że szukam odżywki jeszcze skuteczniejszej a przy tym z lepszym składem. Niestety odżywka eveline ma sporo skutków ubocznych więc nie warto jej nadużywać. Po jej odstawieniu (a właściwie ograniczeniu), moje paznokcie znowu zaczęły wyglądać bardzo źle. 

Konkretnie w listopadzie wyglądały tak:

lewa
prawa
Na zdjęciach i tak nie widać wszystkiego. W rzeczywistości moje paznokcie i skórki wyglądały jeszcze gorzej. Prócz widocznych rozdwojeń skórki były bardzo suche, przerośnięte, pełne zadziorów... co właśnie jest skutkiem ubocznym stosowania odzywki Eveline (a oczywiście nie malowałam skórek, nawilżałam je i zabezpieczałam oliwką). W ogóle nie dało się paznokci zapuścić bo rozdwajały się nawet obcięte do minimum. Rozdwojenie jak widać było głębokie, nie dało się tego spiłować... lakier do paznokci w ogóle się na nich nie trzymał, odpryskiwał razem z płytką i było jeszcze gorzej.

Odżywkę zakupiłam na allergo za 14 zł. Zainwestowałam wówczas także w top i żel do usuwania skórek Sally Hansen (recenzje niedługo). Przesyłkę odebrałam dokładnie 10 listopada, czym chwaliłam się na facebooku :)


Czas na najważniejszą część, czyli EFEKTY... ja je zauważyłam już po tygodniu. Paznokcie zaczęły szybciej rosnąć i przestały się rozdwajać. Dzięki temu rozdwojenia nie pogłębiały się, 'wysunęły się' poza opuszek palca, a więc miałam możliwość ich obcięcia (w końcu!).

Zobaczcie same:

lewa
prawa
Prawda, że jest różnica? Zdjęcia zrobione po prawie 2 miesiącach stosowania, ale spokojnie mogłam je zrobić po 3 tygodniach kuracji, bo odżywka podziałała bardzo szybko i już wtedy paznokcie wyglądały o wiele lepiej.

Fakt, nie są mega długie i do ideału nie ma co ich przyrównywać... ale ja i tak nie noszę długich paznokci. Teraz znowu mam obcięte na minimum, ale tylko dlatego że chcę, a nie muszę. Końcówki nie są białe, ale taka już moja uroda i niestety żadna odżywka tego nie zmieni. Są za to twarde, ale elastyczne, rosną szybciej, już się nie rozdwajają, nie mam wysuszonych skórek.

Dodam, że używam jej jedynie jako podkład pod lakier kolorowy średnio raz w tygodniu. Przy bardziej intensywnej kuracji efekty zdecydowanie byłyby lepsze (tylko po co skoro i tak jest super?). Odżywka jest całkowicie bezbarwna, szybko schnie, mocno się trzyma paznokci, ma ładny połysk i wygodny pędzelek. 

Odżywka podobno nie zawiera formaldehydu, za to jest bogata w kolagen, keratynę i multiwitaminy. Forma lakieru jest dla mnie najwygodniejsza, bo nie lubię chodzić bez lakieru smarować paznokci co chwilę. 

Podczas kuracji nie stosowałam żadnej innej odżywki, ani suplementów diety... więc mam 100% pewność że poprawa stanu paznokci jest właśnie jej zasługą.

A Wy macie już swoją sprawdzoną odżywkę? :)

sobota, 3 stycznia 2015

Denko Grudzień

Najwyższy czas pokazać zużycia grudniowe ;) niestety pochmurna aura skutecznie zniechęca mnie do pisania, bo robienie zdjęć to jakaś kompletna masakra. Z góry więc przepraszam za małą ilość i kiepską jakość zdjęć. Tak czy inaczej - na małe przypomnienie używanych przeze mnie kosmetyków wystarczy :)

Co zużyłam?


Od lewej:

Garnier, Płyn micelarny
Ostatnio bardzo popularny i lubiany, dlatego nie będę się rozpisywać. Dla mnie okazał się hitem tego roku, mam już kolejne opakowanie w użyciu. Jest tani, bardzo dobrze robi co ma robić bez podrażnień i innych nieprzyjemności. Pisałam o nim TUTAJ

Baikal Herbals, pianka do mycia twarzy
Okazała się BARDZO wydajna, choć początkowo myślałam inaczej. Całkiem delikatna dla mojej mega wrażliwej skóry. Nie pozostaje całkiem obojętna dla skóry, ale tak jest z każdym środkiem myjącym. Nie mniej jest to jeden z delikatniejszych kosmetyków oczyszczających do twarzy z którymi miałam do czynienia. Pełna recenzja TUTAJ

Oryginal Source, żel pod prysznic Chocolate & Orange
Bardzo znane żele o ciekawych wariantach zapachowych. Brat mojego faceta kupił je hurtowo dla nas w jakiejś hurtowni po 3 zł / szt. Większość wersji zapachowych jest całkiem ok, ale akurat ta... no nie trafiła w mój gust niestety. Żel ma postać galaretki która ucieka z rąk i niezbyt chce się pienić, ale z pewnością myje i jest delikatny dla skóry. Nie można mu zarzucić chemicznego zapachu. Myślę że dla fanek jadalnych zapachów będzie to prawdziwa uczta dla zmysłów. Wiadomo - zapach rzecz gustu.

Organic Shop, Body Desserts, Summer Fuit Ice Cream, czyli peeling / scrub cukrowy do ciała.
To chyba najdroższy peeling do ciała jaki miałam mimo że oczywiście kupiłam go w promocji. Jest całkiem ok, bo pozostawia skórę gładką, miękką, delikatnie natłuszczoną. Dodatkowo ładnie pachnie. Niestety nie jest zbyt wydajny i lepiej używać go na lekko osuszoną skórę bo inaczej cukier za szybko się rozpuści i nici z peelingu. Pełna recenzja TUTAJ

ZSK, organiczy złoy olej jojoba.
Całkiem fajny olej, chociaż mam innych ulubieńców. Ostatnio przestawiam się na mieszanki olejowe, ale jeśli macie chęć wypróbować działanie konkretnego olejku to jak najbardziej warto spróbować. Ja jednak doszłam do wniosku że kosmetyki z ZSK warto kupować jedynie do tworzenia np. kremów, serów itp. W celu stosowania bezpośrednio olejku lepiej zainwestować w przyjemniejsze dla oka opakowania ;)

Nierafinowany olej kokosowy
Jeden z najlepszych olejków do ciała. Do moich wysokoporowatych włosów natomiast niezbyt się sprawdził. Ładnie odżywia, wygładza i koi skórę. Dla fanów kokosa będzie to nie tylko skuteczna ale też przyjemna znajomość :)

Babcia Agafii, odmładzające amarantowe masło do ciała.
Bardzo polubiłam i żałowałam że się skończyło. Ma świetną konsystencję, jest tanie, wydajne i ładnie odżywia, nawilża i natłuszcza skórę. Pełna recenzja TUTAJ

Rexona, antyperspirant w sztyfcie
Zużyłam bardzo dużo opakowań bo po prostu je lubię. Ładnie pachną, są skuteczne, tanie, nie wysuszają skóry. Pod koniec tego opakowania odniosłam wrażenie jakby skuteczność nieco jednak się zmniejszyła. Może w końcu moja skóra się uodporniła... nie wiem.. w każdym razie postanowiłam troche sobie od rexony odpocząć, ale na pewno kiedyś do niej wrócę.

Podzielcie się wrażeniami, jeśli miałyście okazje wypróbować któreś z tych kosmetyków ;)